
Wiążący dziś obraz świata ustala nauka. Z jednej strony wiemy coraz więcej o niczym‚ czyli o najmniejszych cegiełkach energo-materii‚ tj. cząstkach elementarnych. Z drugiej – coraz więcej o wszystkim‚ czyli całym Kosmosie‚ jego budowie‚ dynamice‚ ewolucji. Przyrasta
także wiedzy o tym‚ co pośrodku‚ pomiędzy poznawalnym największym i najmniejszym‚ w tym wiedzy o życiu‚ i o człowieku. Arthur Peacock‚ biochemik i teolog‚ anglikański duchowny‚ naukowiec
z Oxfordu stawia kwestie tyleż ważne‚ co oczywiste – jak się do siebie mają wiedza teologiczna i naukowa wiedza o świecie? Rzecz upraszczając, ale i wyostrzając – wygląda na to‚ że Pan Bóg stwarzając świat musiał mieć w małym palcu teorię względności oraz mechanikę kwantową‚ nie mówiąc o biologii molekularnej i teorii ewolucji. Teologowie zajmujący się poznaniem Boga i racjonalnych podstaw wiary tradycyjnie tak dalece odstają w tym zakresie od Stwórcy‚ że biorą jakby w nawias ten zakres Jego kompetencji. Albowiem jest on dla nich zdecydowanie nieprzystępny. Postrzegają Boga jak kogoś
podobnego do siebie‚ skrzyżowanie moralisty z księdzem.
Uczeni przyrodoznawcy bardzo często są ludźmi wierzącymi‚ dla których nie ma konfliktu między poznaniem naukowym a osobistą religijnością. Z jednej strony strusia postawa tradycyjnej teologii‚ z drugiej antyreligijna‚ oficjalna ideologia scjentyzmu
blokują możliwość przyjrzenia się bez uprzedzeń prawdom teologicznym
z perspektywy naukowej, i na odwrót. Książka angielskiego badacza‚ zresztą jedna z wielu przez niego popełnionych‚ stanowi interesującą
próbę reakcji na tę sytuację. Choćby napisanie fragmentów Księgi Rodzaju w oparciu o współczesne odkrycia naukowe (od kosmologii po biochemię) pokazuje‚ że różnica wobec wersji tradycyjnej leżeć może tylko w języku.