„Mniej więcej na tym etapie każdego spotkania z nimi – pisze Remigiusz Mróz w posłowiu ostatniego, jedenastego już tomu serii przygód Joanny Chyłki i Konrada Oryńskiego – powtarzam sobie, że czas na dłuższą przerwę”. Trudno o słuszniejsze słowa.
Rozpoczęty z przytupem cykl – bohaterka, której oryginalność i nietypowość przysłaniała wszelkie jej wady, a i, wolno wierzyć, pewne oderwanie od rzeczywistości; sprawy prowadzone przez nią nieznośnie pogmatwane i pozornie nie do wygrania; brawurowe potyczki na sali sądowej kończące się obiecanym wdeptaniem przeciwników w ziemię; wreszcie wątek romansowy, rozwijający się powoli i wbrew regułom… Tak, to mogło zdobywać i zjednywać czytelników. Sam czekałem na kolejne tomy z niecierpliwością. Ale do czasu.
Każdy nowy epizod cyklu cechuje repetycja. Powtarzają się sposoby działania zarówno pary bohaterów, jak i ich przeciwników; metody walki w sądzie; motywy zazwyczaj skupione na walce z archetypicznym przeciwnikiem, czyli Langerem juniorem. Chyłka ma na podorędziu ogromny zestaw grepsów, ale to tylko grepsy – i w końcu można mieć ich dość, trudno zresztą uwierzyć, że, primo, ona nie potrafi mówić innym językiem i, secundo, on, „Zordon” Oryński, pozwala się bez umiaru poniewierać i obrażać. Bo to nie tylko żarty i złośliwe docinki, ale właśnie naruszanie norm, wręcz uchybianie godności – no, chyba że autor wybrał dla Oryńskiego rolę masochisty. Nie mówiąc już o tym, że ta wymiana uprzejmości między bohaterami jest coraz płytsza i głupsza: „Zaraz dokonam ekstradycji twoich klejnotów ze spodni, a potem ich kasacji”… Jakże udatne i dowcipne nawiązanie do tytułów poszczególnych tomów.
Autor zmęczony? Może. Redaktor nie dostrzegł? No, to nie powinno się zdarzyć. Po to jest, by autora pilnować. Zalecam zatem dłuższą przerwę. Przyda się – czytelnicy tylko na tym skorzystają.