„Wielki mistrz starego zakonu”, ktoś tak o nim powiedział – twórca „Krzyżaków”, reżyser żydowskiego pochodzenia. Paradoks? Na swój sposób zabawny, choć z biografii Aleksandra Forda trudno raczej wyczytać, by się tym określeniem – tu akurat nie występującym – miał cieszyć. Prawdę mówiąc, mało czym się cieszył – Ford był trudnym pacjentem, człowiekiem kreującym przede wszystkim siebie samego, reagującym cały czas na negatywne komentarze. Ale, co istotne i w pewnym sensie zaskakujące, Ford nie protestował, by wyprzeć się czegoś, on odpierał zarzuty – miał swoją wizję robienia filmów, pisania scenariuszy, przekazu, jakim chciał się podzielić z widzami.
Nie było to łatwe. Ford w opisie Danielewicza to twórca nader uparty i krnąbrny, i to „prieżdie wsiego”, rzecz można, jako że mówimy o człowieku związanym jednak z sowieckim systemem wspierania twórców. Ta narracja ma dwa wątki: Ford jako człowiek i Ford jako reżyser. A nawet, dodatkowo, wątek diaspory, twórców z nią mocno związanych.
Trudne dzieciństwo, jak byśmy to dziś nazwali – urodzony w 1908 w Kijowie (choć sam podawał często Warszawę, czasem zaś Łódź jako miejsce urodzin) w rodzinie może i nie najbiedniejszej, ale z pewnością nie należącej do kasty bogaczy. Wyjazd do Łodzi mógł być ucieczką „od dzielenia świata na żydów i gojów – pisze autor – od tradycji, która dyktuje im wszystko”. W 1923, roku hiperinflacji, umiera ojciec Aleksandra, ten zaczyna pracę w fabryce, ale jako osiemnastolatek znów ucieka – tym razem do Warszawy. Bo interesował go film. Załapuje się w PAT przy realizacji kroniki filmowej. To wtedy Mosze Lifszyc staje się Aleksandrem Fordem.
Debiutował w 1929 krótką etiudą „Nad ranem”, impresją ukazującą miasto przed świtem, warszawiaków kończących bądź zaczynających zajęcia. Wracał do tych motywów, ludzi mieszkających w mieście, wielokrotnie – pokazał „Tętno polskiego Manchesteru” (1929), hazardzistów w Mascotte (1930), „Legion ulicy” (1932), czyli gazeciarzy i młodocianych ulicznych handlarzy. Nie wszystkim się to podobało, Ford okazał się nieświadomym prekursorem włoskiego kina neorealizmu, co ani przed wojną, ani – tu już nie ma się co dziwić – wcale mu w pracy nie pomogło. W „Historii filmu polskiego” czytamy: „Aleksandra Forda uważano za jedynego polskiego reżysera myślącego w sposób filmowy, który komponował swoje filmy w myśl z góry ustalonego montażowego planu”. Te słowa odnoszą się do jego działalności przedwojennej, można je równie dobrze cytować, omawiając twórczość Forda po zakończeniu wojny – pozostał uparty, wierny swoim ideałom, krnąbrny, gotów raczej wycofać swoje nazwisko z czołówki niż dać plamę. Odnosił sukcesy, choć walka o nie prowadzona była bynajmniej nie z widzami – cenzura, partyjni decydenci, nielojalni koledzy. Ale przyznać trzeba, że Ford potrafił kolegów też doprowadzić do furii, a przynajmniej strachu: bywał nielojalny, zaskakiwał brakiem punktualności, nie pokazywał się w umówionych miejscach i porach. Bywał odważny – Andrzej Wajda pamiętał mu krótkie zdanie, jakim Ford obronił „Pokolenie” wobec skrutatorów z Biura Politycznego. Ale ten sam Ford potrafił rzucać Wajdzie kłody pod nogi, nawet w tymże „Pokoleniu”.
Jego dorobek to w większości obrazy budzące kontrowersje – z różnych powodów, zwykle ideologicznych: „Młodość Chopina” nie przebiegała zgodnie z przyjętym założeniem, „Ulica Graniczna” nie była zauważalną granicą, „Ósmy dzień tygodnia” skrytykował sam autor scenariusza (Hłasko), „Pierwszy dzień wolności” też plątał wątki, zaś „Krzyżacy”, których był wielkim mistrzem, powstali dlatego, że Ford nie uznaje porażek, by zacytować autora – poprzednie filmy padły kinowo, potrzebny jest hit. „Nic tak nie maskuje porażki jak spektakularny sukces”.
Nie chciał wyjeżdżać z Polski. Przy nowej rodzinie – a był niepoprawnym kobieciarzem – stawał się człowiekiem, jak mówili nawet ludzie mu nieprzyjaźni. Ale też sobie z tym nie poradził, osiadł w Danii, nowe wyzwania, mówił – jednak zabił się w Stanach, w odwiedzinach u rodziny.
Czy można powiedzieć, że życie Forda było w jakiś sposób symptomatyczne dla jego czasów? Nie. Był postacią nietypową, bronił się przed zaszeregowaniem, ale nękały go demony przeszłości – regularnie rezerwował w hotelach kilka pokoi na tę samą noc, rezygnując ostatecznie z wszystkich, i to bez wcześniejszego zawiadomienia. Starał się, walczył o to, by być docenionym, zauważonym, twórcą nie z marginesu. Nikt go jednak, prawdę mówiąc, nie chciał. On zaś nie chciał tej prawdy.