
Nie można odmówić temu prozaikowi doskonałego
zmysłu obserwacji i bardzo czułego ucha.
A także jadowitego pióra, którego jednak częstokroć
używa w niecnych celach. Na wszelki wypadek
polecam fragmentaryczną lekturę zbiorku.
„Dziś pisarz ciągnie swą twórczość za sobą do
grobu. Wznowienia zdarzają się niezwykle rzadko,
bo martwy autor nie może już mieć wpływu
na sprzedawalność książki. Nie weźmie udziału
w kampanii promocyjnej, nie opowie w telewizji
o polityce, sztuce kulinarnej, piłce nożnej i modzie, nie wda się sprytnie
w romans z nastolatką. I nie zdradzi jego szczegółów dziennikarce
z pokolorowanej wydmuszki dla kobiet” – trafnie konstatuje przypominając
reklamę „Anny Kareniny” dostrzeżoną w witrynie księgarni:
„Porzuciła dziecko dla kochanka”.
„Ja znam ten wizerunek? No, no, mam na końcu języka. Z której
telenoweli?” – głowiła się współpasażerka ekspedycji kolejowej Janusza
Andermana nad identyfikacją innego podróżnego – Mieczysława
F. Rakowskiego.
Kolejny szwarzharakter goszczący w książce to Kazimierz Koźniewski:
„To był okaz. Przez lata na wszystkich kablował, raport za
raportem kropił, nawet na najbliższych kumpli, a co! Nigdy u nikogo
nie widziałem takiej błogości w licach. Stale ją miał (…) jakby sam siebie
wychędożył”.
„W jednym tylko miesiącu wytrwali i ustosunkowani potrafili zarobić
na cały rok” – wspomina spotkania autorskie w Peerel. I kontynuuje
wątek opowiadając o wizycie w szkole Józefa Ozgi-Michalskiego, „za
którym – jak welon – ciągnął się gorzelniany cuch”.
Inny nałóg dopadł Zbigniewa Herberta, którego na wieczorze autorskim
pod Wawelem zapytano: „Dlaczego Pan tyle pali?. To przecież
takie niezdrowe…
Ale to »Krakusy«, krakusów palę – odparł poeta”.