Sto trzydzieści stron, samego tekstu pewnie połowa tego, może i mniej. Więc lektura na godzinę. A czytałem – czy raczej śledziłem – przez trzy dni. Bo każda strona usypiała mnie, opuszczała mi powieki, morzyła. Nudą, głupotą „prawd objawionych”, których poziom woła o sądową karę. Drugą należałoby wymierzyć za kradzież czasu, jaki mógłbym oddać mądrzejszej lekturze. A trzecią, najsroższą, za oszustwo podobne dokonaniom wielu innych cwaniaków – tym razem nie „na wnuczka”, a „na artystę”.
Przed laty w Polsce grasował niejaki Kaszpirowski. Na półkach z poradnikami swoje tomy ustawiał Brian Tracy. Jerry Saltz to podobnej klasy bałamuta. „Jak zostać artystą” – no cóż, kochany czytelniku, kup moją książkę, wczytaj się, zastosuj się do wskazówek i bingo, satysfakcja gwarantowana. Moja, autora, bo tantiemy płyną. Wydawca też zaciera ręce. Ty raczej twórcą dzięki mojej książce nie zostaniesz, ale może uda ci się spieniężyć swoje produkty. No i wtedy poczujesz się „artystą”.
Saltz szkodzi, nie pomaga – podsuwa schematy postępowania, uczy umizgów do publiki i mediów, które wciąż szukają czegoś nowego, co przyciągnie uwagę choć przez kwadrans. Słynny kwadrans Warhola – ale on mówił o piętnastu minutach sławy, nie o byciu artystą… Saltz tę godzinową kwartę przedłużył, czytelnik płaci za materiał weekendowego kursu „Jak zostać artystą”. Niestety, to niemożliwe, nie staniesz się nim, naiwniaku, na podstawie podręcznika, nie ma zresztą takiego elementarza, nawet dziś, chcę wierzyć. Choć kto wie, może już to wystarczy, nic innego przecież publika nie oczekuje – a dzięki „edukatorom” pokroju Saltza młodzi adepci „sztuki” utwierdzają się w przekonaniu, że to przecież możliwe.
Zastanawiałem się podczas lektury, czy autor jest tylko cwaniakiem, czy zwykłym bęcwałem. Ćwiczenia, jakie podsuwa czytelnikom, potwierdzają głupotę tekstu: „Weź rzutnik, zetnij drzewo, przystosuj pracownię, zrób kupę”. Z kupą przesadzam, ale tak to mniej więcej wygląda. Podpatrywanie mistrza, praktykowanie w jego pracowni da jedynie zręczność manualną, umiejętności odtwórcze. Ale talentu to nie przysporzy, chciejstwo – „bo ja chcę być artystą” – nic nie da, niestety. Kreatywności nie da się nauczyć, to, drogi panie Saltz, jak zwijanie języka w trąbkę – trzeba się z tą umiejętnością po prostu urodzić…
Pół wieku temu zakończyłem moją edukację na uczelni artystycznej, do tworzenia projektów nie była mi potrzebna pracownia, wystarczył stół, papier i rapidograf. A w moim środowisku – na Śląsku – aktywni byli „malarze niedzielni”, jak ich nazywano: Teofil Ociepka, Erwin Sówka, Paweł Wróbel, kilku innych, którzy jakoś zaistnieli. I żaden nie „przystosowywał pracowni”. Po prostu czuli potrzebę tworzenia. Nie zastanawiali się, czy i jak zostać artystą.