
Joanna Wilengowska napisała książkę o swoim ojcu, o ich wzajemnej relacji, ale poniekąd w ogóle o relacji ojca i córki. Jednocześnie pisze o pamięci i o tożsamości mieszkańców dawnych Prus Wschodnich. O tożsamości Warmiaków, tzn. Warmjoków, a zatem także o języku. Zapisuje historię małą i dużą, opowiadając o pewnym królu, który – tak się złożyło – jest jej ojcem.
Na Warmię jeździłam regularnie od piętnastego roku życia do ulokowanego na podolszyńskiej wsi Teatru Węgajty. Warmińska godka towarzyszyła mi zatem w młodości, ale pewnie nie miałam tej świadomości. Z książki Wilengowskiej wiem, że każda wieś i każda rodzina ma swoją własną i że to jest rodzaj wiedzy tajemnej. W gwarze tej znajdujemy oczywiście wpływy języka niemieckiego, ale zachowuje ona również wiele wyrażeń archaicznych, staropolskich, wreszcie sporo wyrażeń pruskich. Akcja powieści ulokowana jest na jedenastym piętrze wieżowca na olszyńskim osiedlu Podgrodzie. Wilegnowska opisuje codzienność z ojcem, do którego się wprowadza, by mu pomóc okiełznąć rzeczywistość jego gburstwa, z wielką czułością pochylając się nad takimi szczegółami jak np. prasowanie sznoptuchów (materiałowych chusteczek do nosa, bo ojciec cierpi na permanentny katar). Wspaniały jest humor, którym nasycona jest ich relacja, różne powiedzonka i słowa wymyślane przez ojca, jak klepaczka na telefon komórkowy (przez którą się „klepsie”, czyli mówi). Piękna książka o tej Atlantydzie Północy, jaką były Prusy Wschodnie, i o jej ostatnim władcy. Przedstawiona na okładce postać wyłaniająca się z zielonej mgły lub zielonych odmętów jednocześnie jest i jej nie ma – motyw znikania uchwycony w genialnym skrócie graficznym. Przeczytałam tę książkę, dziękując losowi, że nie musiałam patrzeć, jak mojemu ojcu zabierana jest pamięć. Nie wiem, czy umiałabym równie pięknie jak Wilengowska ocalić słowem pamięć własnego ojca.