Piątek, 27 września 2019
WydawcaSonia Draga
AutorRafał Woś
RecenzentGrzegorz Sowula
Miejsce publikacjiKatowice
Rok publikacji2019
Liczba stron326
Tekst pochodzi z numeru MLKMagazyn Literacki KSIĄŻKI 9/2019

Najkrócej: poważne pytania o rodowód lewicy i o jej obecną formę. Czym była, jest i – jeśli Pan ją zwróci – będzie. Dlaczego, choć tak mocno zakorzeniona w polskiej tradycji (nie myślę tu o okresie po 1945 roku), pozwoliła się tak łatwo wykorzenić. Kogo jeszcze potrafi przyciągnąć, gdy konotacje, jakie budzi, wydają się mało pociągające.

Rafał Woś, dziennikarz specjalizujący się w analizie doktryn ekonomicznych – za upór i wnikliwość nie cierpią go niektórzy ich twórcy, z Leszkiem Balcerowiczem na czele – bliski jest lewicy, mimo że za jego młodzieńczych lat „była [ona] synonimem obciachu i anachronizmem”, jak pisze w przedmowie. W książce przygląda się uważnie jej rodowodowi i broni jej racji bytu. Te tendencje w Polsce obecne były od dawna, zresztą rodzicami chrzestnymi lewicy są wiara w postęp i bunt przeciw władzy – Woś przywołuje historię, cofając się do Wielkiej Rewolucji Francuskiej, sięga po przykłady z naszych dziejów, cytując zarówno Kościuszkę, jak i generała Grota, przywódcę Armii Krajowej, który mówił: „Przyszła Polska musi być czerwona, chłopsko-robotnicza”. Dziwi nas to? Może nie powinno, bo też potrzeba zmian, zmian radykalnych, była w przedwojennej Rzeczypospolitej zauważalna. I zapewne doszłoby do nich, gdyby nie wojna. A po niej… A po niej nowa Polska stała się państwem opiekuńczym, czasem zanadto troszczącym się o „dobro” obywateli. Problem w tym, że obywatele – dwa ich pokolenia, było nie było – przywykli do państwowej opieki. Kolejny problem, że postrzegali ją nader indywidualnie: państwo miało dawać, ale że dawało niezbyt dużo, wiele trzeba było sobie samemu dobrać. Gdy po 1989 roku to symbiotyczne istnienie, określane kiedyś kabaretowo „pan wisz, a ja rozumie”, wzięło w łeb, obywatele obudzili się z ręką w nocniku. Państwo pozwoliło im teraz niemal na wszystko, ale też przestało ich wspierać. To wtedy pojawiło się nośne i nadal aktualne hasło „pierwszy milion trzeba ukraść”.

Analiza dokonywana przez Wosia jest rzetelna i skrupulatna. Bo zna się na rzeczy jak mało kto i nie jest zaślepiony przekonaniem o własnych racjach jak, nie szukając daleko, Balcerowicz pogardzający wszystkimi odważającymi się nie zgadzać z jego „jedynie słuszną” receptą na uzdrowienie Polski. Woś (i nie tylko on) ma inne recepty, jednak książka traktuje o lewicy, nie zaś ogólnie o przemianach. I tej lewicy nam brak. Bo lewicowcy się pogubili, stracili otwartość, przestali słuchać obywateli. „Pola, pomysły i inicjatywy, w których lewica przyszłości będzie mogła się wykazać, mogę wymieniać w nieskończoność – pisze. – Wiem, że moja »nowa lewica« jest ofertą tak odmienną od obecnej »lewicowo-liberalnej« opowieści o świecie, że zostanie przyjęta z wrogością”. Co do tego nie mam wątpliwości, przecież będzie się to wiązać z redystrybucją środków posiadanych przez obywateli. Na proste wyrazy: zmianą systemu podatkowego, dalszym uszczelnieniem VAT i podobnym mało przyjemnym działaniom. Moją obawę budzi zdanie z ostatniego rozdziału: „Zanim zaczniemy budować drogi i wielkie porty lotnicze, wypadałoby zatroszczyć się o jakość rządzenia: zainwestować w ów słynny, ale trudny do uchwycenia kapitał ludzki oraz jeszcze trudniejszy kapitał społeczny. (…) Kto tego przypilnuje, jeśli nie lewica?”. Sugestia zasadna, ale nawet świadoma lewica, boję się, nie poradzi nic na syndrom krótkiej ławki – gdzie niby ma być ten kapitał ludzki? Gdzie znajdziemy Judymów, którzy ze swoich sprawdzonych, doskonale funkcjonujących lokalnych społeczności chcieliby przenieść się do stolicy, by walić głową w polityczno-urzędniczy beton?

A zatem: czy lewica ma szanse w naszej pseudodemokracji?

Podaj dalej
OCEŃ KSIĄŻKĘ