środa, 1 lipca 2015
WydawcaŚwiat Książki
AutorIreneusz Iredyński
RecenzentTomasz Z. Zapert
Miejsce publikacjiWarszawa
Rok publikacji2015
Liczba stron256


Genezę tej wartościowej książki, rzucającej
nowe światło na jednego
z najwybitniejszych pisarzy doby PRL-u,
stanowi przesyłka. Masza Iredyńska, plastyczka,
pierwsza żona Ireneusza Iredyńskiego,
przekazała jego przyjacielowi,
plastykowi i pisarzowi (m.in. autorowi wyczerpującej
książki o Michale Choromańskim)
Markowi Sołtysikowi, listy od męża.
Pisane z więzienia w Sztumie, gdzie pod
koniec lat sześćdziesiątych odbywał karę
trzech lat pozbawienia wolności za rzekomy
gwałt.

Sprawa, w rezultacie której za kratki
trafił też literat i reżyser Edward Bernstein-
Żebrowski, zaś Marek Piwowski odegrał
w niej co najmniej dwuznaczna rolę,
była misterną prowokacją Służby Bezpieczeństwa.
Sołtysik gruntownie rekonstruuje
tę mroczną historię. A opublikowane
listy opatruje dogłębnymi przypisami i dygresjami.

Na przykład informuje, że Iredyńskiego
ochrzcił ksiądz Karol Wojtyła. Przyszłego
literata relegowano z liceum „z powodu
zgorszenia wywołanego zbyt bliskim
kontaktem z przedstawicielką płci przeciwnej
w niedokładnym ukryciu pod
ławką”. W 1957 roku został Iredyński
najmłodszym
członkiem Związku Literatów
Polskich. Zamieszkał w związkowej
kamienicy przy Krupniczej w Krakowie.
Grał w „zośkę” z młodszym
o cztery lata Wackiem Kisielewskim,
mieszkającym po sąsiedzku, którego ojciec,
Stefan, otrzymał w związku z tym
oficjalne pismo podpisane przez prezesa
miejscowego oddziału ZLP Stefana
Otwinowskiego. Piszącego, iż „nie wypada,
by członek Związku bawił się na
podwórku z synem członka związku”.
Jak przystało na wybrańca bogów Iredyński
umarł przedwcześnie (46 lat), do czego
bez wątpienia przyczynił się trawiący
go przez dekady alkoholizm. W ostatnim
przed śmiercią wywiadzie, udzielonym
Ilonie Kondrat (żonie Marka) z tygodnika
„Kobieta i Życie”, wyznał prowokująco,
że kobiety traktuje jako naczynia na
spermę…

„Pogrzeb Irka wyglądał tak, jakby
to on sam napisał do niego scenariusz –
wspominał Janusz Anderman – ponieważ
Irkowi przydzielono miejsce dość wysoko,
pod katakumbą czekała rachityczna, zbita
byle jak z żerdek drabina. Po długich wystąpieniach
przed front wystąpił na lekko
uginających się nogach jeden z przyjaciół,
zwany Bombowcem;
w kieszeniach kurtki, po
bokach, zawsze na wszelki wypadek nosił
po flaszce żytniej i stąd ten przydomek;
zbliżył się do drabiny, ale ponieważ
w rękach dzierżył ciężką urnę, musiał się
wspiąć bez ich pomocy. (…) Chwilę kołysał
się w zadumie na ostatnim szczeblu,
a potem uznał widocznie, że urna powinna
być wstawiona w najdalszy kąt, więc
najpierw wcisnął w otwór głowę, potem
ramiona, potem kufiasty brzuch, po
chwili widać było już tylko podeszwy butów.
Nieobecność żałobnika przedłużała
się coraz bardziej, zebrani na dole zaczęli
się niecierpliwić, myśląc, że może kolega
przysnął, aż nagle uświadomiliśmy
sobie ze zgrozą, że on się tam, w górze,
po prostu zaklinował. Świadczyły o tym
rozpaczliwe i konwulsyjne podrygi nóg
i jakieś zduszone mamrotanie, które początkowo
braliśmy za modlitwę. (…) Gdy
wreszcie, wijąc się jak piskorz, wysunął
się z grobu i stopami wymacał pod sobą
szczebel i stanął na szczycie drabiny, utytłany
w kurzu i wapnie, wyglądał jak człowiek,
który naprawdę w ostatniej chwili
umknął spod łopaty”.

Podaj dalej
OCEŃ KSIĄŻKĘ