środa, 22 marca 2017
WydawcaŚwiat Książki
AutorJerzy Pilch
RecenzentKRZYSZTOF MASŁOŃ
Miejsce publikacjiWarszawa
Rok publikacji2008
Liczba stron190


Dobry tytuł to, podobno, połowa pisarskiego
sukcesu. Jeśli tak, to nowa powieść
Jerzego Pilcha jest murowanym bestsellerem.
Jest też najlepszą powieścią tego autora, niezależnie od nagrody Nike przyznanej
mu za „Pod Mocnym Aniołem”.

Między poprzednią powieścią Pilcha, „Miastem utrapienia” (2004) a „Marsz Polonia”
różnica jest kolosalna – na korzyść nowej
książki. Łączy je jedno: dobry pomysł będący
punktem wyjścia opowiedzianej historii. „Miasto utrapienia”, niestety, dalej się rozłaziło,
pękało w szwach, zanurzone w zbytecznym
gadulstwie, zaniechanym jedynie w rozdziale
„Narty Ojca Świętego”, nieprzypadkowo
natychmiast wyjętym z powieści i zaadaptowanym
na scenę, bo był to majstersztyk. O reszcie należałoby zapomnieć.

„Marsz Polonia” jest książką z gruntu inną, książką mimo wszystkich charakterystycznych
Pilchowych bajdurzeń – a to o słodyczach, to znów o alkoholu – poważną.
Książką, w której pisarz chciał powiedzieć
o Polsce, może nie jak powieściowa babka narratora – coś złego, ale na pewno coś ważnego. I powiedział, tyle że po lekturze
„Marsz Polonia” z pełnym przeświadczeniem
powtórzyć mogę za autorem jedno
zdanie, co nieco je dla swych potrzeb modyfikując. Otóż bohater powieści po przyswojeniu kielicha bimbru (przedtem czyniąc stosowny podkład ze śmietany) powiada: „Wypiłem i przez dobrą chwilę poczułem się tak, jakbym czytał Jaspersa: nic nie rozumiałem, ale zdania mi ulegały”.
Ja powiem: „Przeczytałem i przez dobrą
chwilę poczułem się tak, jakbym czytał Konwickiego: wszystko rozumiałem aż za dobrze, ale zdania mi nie ulegały”.

Awanse, jakie od dłuższego czasu czynił Jerzy Pilch Tadeuszowi Konwickiemu, były
– jak można się było spodziewać – nieprzypadkowe.
Wszystkie te akty strzeliste były mu potrzebne do tego tylko, by „pojechać
Konwickim”, co też w „Marsz Polonia”
uczynił, zupełnie się nie krępując. Takim, na przykład, rozdziałem (rozdziałkiem)
z „Wniebowstąpienia” rodem przerywa
nagle akcję powieści:

„Chór zmęczonych głosów unosi się nad Polską. Słyszeliście nieraz, a może przestaliście
słyszeć, bo słychać na okrągło. Mistrzowsko
wytrenowane zmęczone basy, tenory, barytony, kontratenory, a nawet alty śpiewają na rogach
ulic, na wielkich placach, na koronach stadionów, na podestach
ciemnych klatek
schodowych, w przejściach podziemnych, na dworcach i w supermarketach.
W knajpach krążą pomiędzy stolikami,
włażą do przedziałów w pociągach. Wdrapują się na postumenty posągów. Półnadzy
stoją godzinami nad lodowatą rzeką. Przeglądają książki i gazety w empikach”.

Cudo pastisz, nieprawdaż? Inne Pilchowe
zapożyczenia są pomniejsze, zawsze jednak
brawurowe. Jakże zresztą mogłoby być inaczej, skoro sięgnął m.in. po Sienkiewicza
i słynną scenę, w której Kmicic posądzany
na Jasnej Górze o prywatę, sypie na stół „garście pereł, szmaragdów, turkusów i innych drogich kamieni”, na znak, że gardzi
marnościami tego świata.

A w gruncie rzeczy zamarzyło się Pilchowi
nowe „Wesele”, czy choćby tylko „Miazga”.
Nie zatargał polskimi sumieniami niczym
Żeromski, ale może przynajmniej powiedzieć
jedno: próbowałem.

Podaj dalej
OCEŃ KSIĄŻKĘ