Skusił mnie podtytuł: „Miasto 15-minutowe, 5G i inne potwory”, zwłaszcza pierwszy jego element, bo koncepcja „miasta na wyciągnięcie ręki” staje się coraz popularniejsza – tak budowano przed wiekami, do tego jakże zasadnego urbanistycznego rozwiązania sięgano chętnie w XIX wieku. Wielcy przedsiębiorcy w USA – Pullman od wagonów, Hershey od czekolady, Steinway od fortepianów, by wymienić tylko kilku – dostrzegli zalety skupienia pracowników swoich zakładów w jednym miejscu, oferując im szybki dostęp do obiektów usługowych, kościołów, punktów rozrywki. W Polsce wyciąga się przykłady Giszowca i… Nowej Huty, a obecnie wielkopolskiego Pleszewa, „miasta kompaktowego”.
Myliłby się jednak ktoś uważający, że do skompaktowania usług i życia nadają się jedynie niewielkie skupiska – biorą się dziś za to takie molochy jak Bogota, Melbourne, Detroit, Ottawa, nawet Szanghaj. U nas wydzielenie kwadransowych fyrtli rozważają władze Gdyni, Krakowa, Rzeszowa. Pozwoli to na załatwianie codziennych potrzeb w ciągu 15 minut – pieszo, na rowerze, transportem miejskim; na przeciwdziałanie zmianom klimatycznym; na wprowadzenie stref niskiego natężenia ruchu…
No i już wiemy, dlaczego opór materii jest tak trudny do przezwyciężenia. Protestuje najgłośniej samochodowe lobby, nakręcając „potencjalnych więźniów”, tak bowiem brzmi jeden z argumentów przeciwników: w Oxfordzie, gdzie od lat stosowane są tzw. filtry ruchu rozpoznające numery rejestracyjne aut, podniósł się populistyczny krzyk, gdy postanowiono, iż nieograniczone wyjazdy własnym samochodem poza strefę zamieszkania będą limitowane do 100 dni. Częściej? Proszę bardzo. Autobusem, taksówką, rowerem, per pedes. Mowy nie ma! To zamach na wolność! Nasze konstytucyjnie gwarantowane swobody! Precz z „tyranią biurokratów”! Nasz prawicowy mądrala przywołał na konferencji prasowej pierwsze w Polsce miasto 15-minutowe, czyli Auschwitz-Birkenau. I gadaj tu z durniami…
Łukasz Drozda analizuje w swej książce podobne uprzedzenia: ruch antyszczepionkowców, opór przeciwko wprowadzeniu sieci 5G, pandemiczny negacjonizm, walkę z wiatrakami, samochodozę i słupkozę, dekomunizację pomników i ulic… Ruchy miejskie przedstawiają się jako alternatywne propozycje dla mieszkańców, bardzo chętnie wyciągając argument finansowych przekrętów, które muszą kryć się za każdym takim „aspołecznym” postulatem. A kto tak bardzo nie lubi miłujących pokój mieszkańców? Lewacy i neoliberałowie. I żeby było jasne – autor skupia się na Polsce, ale co i rusz wyciąga przykłady z innych krajów. „Urbanistyczny populizm i podobne mu strukturalne zjawiska bywają autentycznymi ruchami, pączkującymi w przyjaznym dla nich środowisku internetowym – pisze. – Są jednak użyteczne dla sił wrogich pluralistycznej demokracji, zainteresowanych sianiem chaosu i zbierających plon z napuszczania ludzi na siebie”. Po lekturze można określić dwa tego powody: skłonność do wiary w teorie spiskowe zależna jest, co potwierdzone, od niskiej jakości oświaty systemowej. Co oczywiście w parze idzie z realiami wyborczymi – „ciemny lud to kupi”, by zacytować klasyka. Kupi – bo jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. I to trzeci, najważniejszy powód narowów suwerena.