
W komunikacji miejskiej spotykam codziennie ludzi zaczytanych. Z telefonami, czytnikami, książkami w dłoniach. Książki to najczęściej grubawe tomy, z solidnie zadrukowanymi stronami – literatura faktu, beletrystyka. Zdarzyło mi się zauważyć zbiorek poetycki, ktoś czytał Biblię. Nigdy nie dostrzegłem krótkich opowiadań, miniatur, a łatwo je rozpoznać, zaglądając przez ramię sąsiadowi.
Bo mniej, znacznie mniej ich trafia na rynek. Są wydawcy przypominający krótsze autorskie formy, ale – z całym szacunkiem – dalekie one od tekstów nie przekraczających strony-dwóch maszynopisu. Tego nikt już nie proponuje, przecież to od felietonu się nie różni. Objętością, tak – i tyle. Bo miniaturowe opowiastki Agnieszki Korytkowskiej to haiku rozciągnięte do tych dwóch stron. Skondensowana proza, esencja. Zaskakująca nie tylko przez swą słowną lapidarność, ale i przez typowy dla haiku zapis chwili, wrażenia. Uderza dobór tematów, wykorzystanie drobnych spostrzeżeń – i nieoczekiwane zakończenie każdej z tych krótkich opowiastek: o zachowaniach tradycyjnych i tych odbiegających od normy, o przyzwyczajeniach i snach, marzeniach, o odejściach i zbliżeniach, relacjonowanych ładnie, pomysłowo, czule, jak na przykład w „Nie-spotkaniu”, podczas którego „dotyk sam położył się na dłoni”. W innym tekście „uśmiech pozostał w pociągu, przyklejony do szyby, w której odbijały się kolejne krajobrazy”.
Mimo że nierówne, lapidaria Korytkowskiej uderzają – czytelnik dostaje niespodziewany bilet do galerii oryginalnych obrazów, zwiedza ją, skoro już wszedł, a wszak uważa się za inteligentnego odbiorcę, i wychodzi nieco skonfundowany – bo to, co odebrał, to historyjki z jego życia, wygumował je, zapomniał, i teraz autorka mu je wraca. Dodać należy, że pomaga jej ilustrator, Jacek Malinowski, subtelnie, a nieraz przewrotnie podsuwając czytelnikowi kierunek lektury.