To nie pierwsze moje zetknięcie z działalnością wydawnictwa Widnokrąg. Ten ambitny zespół z Piaseczna chętnie sięga po tematy ekologii, trudnych relacji rówieśniczych i rozmaitych zagrożeń współczesnego świata, które wrażliwa młodzież widzi ostrzej niż dorośli. Niektóre powieści ukazują się w serii „Książki do zadań specjalnych”, a ich wydanie jest współfinansowane przez Unię Europejską w ramach programu Kreatywna Europa, który powstał między innymi po to, żeby Europejczycy mogli poznawać literaturę z innych krajów Unii Europejskiej, a także autorów i tłumaczy, których nie bez powodu nazywa się autorami przekładów.
I właśnie od osoby tłumaczki, a nie od autorki i tytułu, zaczynam tę recenzję. Estonia – kraj bliski, a jednak dość egzotyczny. Czy to właśnie hermetyczność języka pozwoliła temu małemu narodowi (Estończyków jest tylu, ilu warszawiaków) zachować odrębność narodową, tożsamość kulturową i wiarę? A jednak Anna Michalczuk-Podlecki, pochodząca z Opola, zachwyciła się tym językiem „od pierwszego usłyszenia” i stopniowo wsiąkła w mowę, kulturę i przyrodę, która w literaturze estońskiej odgrywa ogromną rolę.
Chłód, mgła, bagna i trzęsawiska, duże odległości – to krajobraz tego kraju. Takie też jest życie nastoletniego bohatera. Morten mieszka z wujem – alkoholikiem, z którym z oczywistych względów trudno mieć dobre relacje. Ojca chłopiec nigdy nie poznał, a mama pracuje za granicą, chcąc zarobić na własne lokum, aby uwolnić siebie i syna od konieczności wspólnego mieszkania z bratem.
Te cechy krajobrazu, z jakimi Morten obcuje na co dzień, odzwierciedlają codzienne życie. Widzę tu oziębłość relacji rówieśniczych, niejasne deklaracje matki dotyczące możliwości spotkania, odwiedzin czy wreszcie wspólnego zamieszkania, na koniec pustkę, jaka chłopcu towarzyszy ustawicznie.
Jest jednakże światełko w tunelu, a nawet dwa. Morten jest wybitnie uzdolnionym uczniem, ma znakomite oceny i ten fakt budzi zrozumiałe uznanie kolegów, choć nie zmienia to poczucia obcości i nie przekłada się na zażyłość przyjaźni. Nie mniejszy szacunek budzi talent fotograficzny naszego bohatera. Profesjonalny sprzęt, zakupiony za pieniądze ze spadku, daje Mortenowi nie tylko satysfakcję artystyczną i poczucie wartości, ale też możliwość zdobycia własnych pieniędzy, do których wuj nie ma dostępu. Jest to też sposób obserwowania świata – przez obiektyw aparatu widać inaczej.
Zachwyt i ukojenie to nie jedyne, czego doświadcza Morten podczas obserwacji. Wędrówki po okolicy to też okazja do wspomnień o dawnych, szczęśliwych latach, gdy żył dziadek, którego barwne, a zrazem straszliwe opowieści pobudzały wyobraźnię chłopca. Czegóż tam nie ma! Historie o skarbach, duchach, zatopionych osadach – Morten mógł tego słuchać godzinami.
I oto pewnego dnia te tajemnicze zjawiska materializują się na jego oczach. Podczas samotnej wędrówki w poszukiwaniu odpowiedniego światła dla swoich zdjęć Mortenowi ukazuje się nieznana dziewczyna. To właśnie Emilia, której imię widnieje w tytule książki. Spotkanie staje się punktem zwrotnym naszej opowieści. Pytanie, kim ona jest, nurtuje chłopca od pierwszej chwili, bo gospodarstwo, w którym dziewczyna jakoby mieszka, nie istnieje od wielu lat. I tak stopniowo Morten przekonuje się, że ma do czynienia z duchem, potwierdzają to zapamiętane opowieści dziadka i liczne artykuły w internecie.
Z biegiem czasu więź między nastolatkami się zacieśnia, Emilia nie posiada się ze zdumienia, że Morten ją widzi, a on sam zauważa, że z Emilią się dobrze milczy i można jej powiedzieć wszystko – ona nie zdradzi i nie potępi. Pomimo tego oboje mają świadomość, że rozstanie jest nieuchronne. Morten prędzej czy później ruszy w świat, ona zostaje tu, gdzie leży jej ciało.
Co jest największym atutem tej powieści? Dla mnie ważne jest, że bohaterem jest chłopiec, odważny, empatyczny, zdeterminowany i uczuciowy. Panuje opinia, że chłopcy niechętnie czytają. Może brak im męskiego wzorca literackiego? Cieszę się, że pojawiła się książka dla młodzieży z ciekawym, optymistycznym przesłaniem. Nie będę go zdradzać, ale uważam, że decyzja o tłumaczeniu i wydaniu była ze wszech miar słuszna, a program Kreatywna Europa, o którym wspomniałam wyżej, w tym przypadku dobrze spełnił swoją rolę.