środa, 7 grudnia 2016
Napisana z werwą satyra na groteskową egzystencjęw koszarach Ludowego Wojska Polskiego. Marek Ławrynowicz tkając narrację, niewątpliwie posiłkuje się autopsją, jak również zasłyszanymi opowieściami innych poborowych. Podążamy krętą drogą Pawła Zabłockiego (na ile porte-parole autora?), który zetknął się z karabinem w uczelnianym studium wojskowym, a potem ukrył przed służbą wojskową w psychiatryku. Uznany w końcu za zdolnego do wojaczki wędruje po dolnośląskich garnizonach (Wrocław, Opole) i poligonach (Trzemeszno). Przy okazji ten urodzony pacyfista w mundurze przeżywa mnóstwo zabawnych perypetii. To jednak także opowieść o męskiej przyjaźni, inkrustowanej nieszablonowymi pomysłami, i umiejętności przetrwania w świecie absurdu. Czuły na wdzięki pań bohater i jego kamaryla nieraz przekonują się, że rozkazy niewykonane nie istnieją, a z najbardziej zawiłych tarapatów zawsze można wyjść obronną ręką. Siłą rzeczy nasuwają się paralele z klasyką gatunku: „Przygodami dobrego wojaka Szwejka” Jaroslava Haska oraz „Paragrafem 22” Josepha Hellera. Dostrzegam też bliskość „C.K. Dezerterów” Kazimierza Sejdy oraz „Książeczki wojskowej” Antoniego Pawlaka. To nie zarzut, gdyż nawet jeśli jeden z najświetniejszych humorystów rodzimej prozy doby obecnej zna powyższe utwory – w co nie wątpię – to tworzy opowieść oryginalną, pełną komicznych sytuacji i wyrazistych typów posługujących się militarnym żargonem. Zanim powieść doczeka się adaptacji radiowej w pierwszym rzędzie, jak sądzę, wydaję czytelnikom rozkaz: Czytać!
Recenzja pochodzi z numeru 11/2016