W jednej z opowieści Marcina Podolca, komiksiarza z wielkim poczuciem humoru, do kapitana Sheera podchodzi Bosman z psiną o czarnej sierści i przekonuje: „Merdaczek poczciwinka! Już Kapitana polubił!”. To samo chciałem powiedzieć, gdy trafiłem w sieci na filmik Tomasza Strzelczyka, „faceta w kuchni”. Nie pamiętam, co akurat pichcił, ale już go polubiłem – bo robił to zabawnie, przekonująco, nie siląc się na dowcipy, nie rzucając po stole blond lokami ani nie cmokając nad każdym smakiem i zapachem. Nożem machał gość o grubych łapach, z dwudniowym zarostem i nażelowaną fryzurą (a może użył smalcu?); sięgał po produkty proste, powszechnie dostępne, niewymagające skomplikowanej obróbki ani specjalistycznego sprzętu. Miska, talerz, patelnia, gar jeden i drugi. Sól, pieprz. Upraszczam nieco, ale lektura książki, którą wreszcie wydał, umacnia mnie w mojej admiracji dla autora. „Ma być tanio, prosto, pysznie i domowo, bo wtedy smakuje najlepiej”, deklaruje Strzelczyk w jednostronicowym wstępie nazwanym „Filozofią gotowania”. Motyw z jednej strony jest istotny, bo każdy przepis w tym tomie – składniki i opis przygotowania – zajmuje tyle właśnie miejsca; druga część rozkładówki to ilustracja. I tyle. I wystarcza, więcej nie trzeba.
Gotuję bez fartucha, niczego nie będę musiał oddawać. Książki postaram się nie zaplamić, bo korzystać z niej będę często – to dobra, uczciwa, domowa i „męska”, dodam, kuchnia. Z boczkiem, słoniną, kluchami, grochem, kiełbasą, flakami, śmietaną. Oczywista konkurencja dla licznych kolekcji receptur roślinnych, dietetycznych, wegańskich – czyżby nowy trend?