Jak odnaleźć się pośród różnych tożsamości, narodowych przynależności, zwłaszcza gdy jedna z nich postrzegana jest poprzez wyznanie? Włodek Goldkorn wyjechał z Polski jako szesnastolatek, to niesławna wymuszona alija z 1968 roku – i był zachwycony nowym krajem, Izraelem. „Podoba mi się nie tylko dlatego, że to ojczyzna. Podoba mi się, bo jest piękne”, mówił do ojca, gdy jechali wśród górzystego krajobrazu do Jerozolimy. Cała jego opowieść jest o tym: o akceptacji, przyswajaniu, wchłanianiu.
Autor nie miał, inaczej niż wielu innych przybyszów z 1968, ale i wcześniejszych albo późniejszych fal emigranckich napływów, kłopotów z zaakceptowaniem nowego miejsca. Erec Jisrael był jego ziemią, nie tyle świętą, na co wskazuje nazwa, ile po prostu własną, tą, z którą się można wiązać, przypisać, utożsamiać. Nie mnie oceniać, czy wykazał się nadgorliwością, próbując nie tylko zanurzyć się w języku (podkreśla „cudowną urodę hebrajskiego”), testując kibuce, biorąc aktywny udział w działaniach różnych organizacji społecznych i pozarządowych, jak nazwano by je dzisiaj, a nawet i wywrotowych (w ówczesnej opinii). Przedstawiając też to półwiecze, stara się wytłumaczyć, zrozumieć i przedstawić Izrael. „W samej naturze Izraela jest coś, co nie poddaje się konformizmowi, jakiś pęd do ekstremalności”, pisze. Ale potem znajduję uwagę głęboką i ważką: „Istota doświadczenia żydowskiego zawsze leżała w diasporze”. Bo naród bez ziemi łączy się w słowie: „Słowo trwa na wieki, ponieważ nazywa materię i czyni wyobraźnię wolną”.
To nie była książka pisana dla czytelnika polskiego – autor od lat mieszka i pracuje we Włoszech, obcość oryginalnego odbiorcy, pewne zgrzyty są wyczuwalne. W sumie wychodzi to na plus; temat przynależności narodowej nie jest łatwy – można walić wprost, wypominając urazy, można dotykać go w rękawiczkach. Goldkorn znalazł własny sposób: pisze o sobie, swoich doświadczeniach i przemyśleniach, umiejscawiając je w czasie. Pozwala mu to pokazać wydłużony okres dojrzewania – do akceptacji Izraela jako ojczyzny, Polski jako kraju pochodzenia, członkostwa w obejmującej świat diasporze. „Polska jest zawsze w tle”, pisze o książce Anna Bikont. Mam jednak wrażenie, że to pusty frazes, Goldkorn Polskę plasuje – bez specjalnego wyróżniania – w rzędzie męczących go upiorów historii. Paskudne tło, nie ukrywajmy.