„Panna Mania cudnie gra na mandolinie” – zachwalał Marian Hemar, a powtarzały liczne polskie wykonawczynie, i przed, i po wojnie. Mania, bohaterka książki Dominiki Buczak, gry na żadnym instrumencie nie posiadła, jest prostą dziewczyną spod Otwocka, która zrządzeniem losu trafia do Warszawy i bierze aktywny udział w jej odbudowie – „temi ręcami” stawia MDM, przekonana o słuszności komunistycznej idei. Długo nie dopuszcza wątpliwości, pojawiają się dopiero w latach pięćdziesiątych, gdy samokrytykę składa sam Józef Sigalin, główny architekt nowej stolicy. A potem powoli zaczyna we wszystko powątpiewać, bo też wszystko się zaczyna walić: syn dowiaduje się, że oficjalny ojciec jest jedynie dawcą nazwiska, mąż przyznaje się do romansu z zaprzyjaźnioną sąsiadką…
Nie o to jednak w tej powieści chodzi, o śledzenie zachowań poszczególnych pokoleń – bo przecież pojawiają się tu ocaleli z wojny rodzice czy nawet dziadkowie, Mania i jej mężczyźni to budowniczy Warszawy, dzieci należą już do pokolenia pamiętnego roku 68′ – i tego Mania już nie rozumie, starcia wewnątrzpartyjne są dla niej niezrozumiałe. To nie potępienie kobiety reprezentującej owe lata, tak po prostu było – zderzały się przekonania wpojone tuż po wojnie z nowym spojrzeniem na świat. Nie zawsze udało się to pogodzić.
Nieoczekiwanie złożona opowieść – z jednej strony sztywne reguły, które prowadzą bohaterów przez tak czy inaczej ułożone życie, z drugiej piętrzące się wątpliwości: czy rzeczywiście obowiązywać ma jeden model? Bo nieoczekiwanie niektóre wierzenia rozsypują się, tracą rację bytu. I nawet tym najbardziej oddanym idei „przodownikom” zaczyna brakować argumentów.
Nie dziwi mnie, że autorka zapowiada dalszą część (części?), zasypując czytelnika detalami – kuchni, architektury, mody, wychowania osesków, by wymienić kilka tylko – musiała zorientować się, że zabrakło jej miejsca na poprowadzenie wątku ludzkich przypadłości. Może zresztą będą one bardziej frapujące, na placu Konstytucji bowiem nie dochodzi do jakichś spektakularnych wydarzeń…