
„Władza ludowa” usiłowała kontrolować społeczeństwo, toteż niezbyt łaskawie zerkała na wylęgarnię wywrotowców – by przywołać sławetną tyradę tow. Wiesława, który w swoim antyinteligenckim zacietrzewieniu wrzeszczał: „Chłop polski sieje, orze, robotnik pracuje w hucie, a inteligenci schodzo do piwnicy, pijo kawe i szydzo!”. Ale idea kawiarnianych spotkań w Warszawie przetrwała, między innymi dzięki przybytkowi bardzo solidnie udokumentowanemu w niniejszym reportażu retro.
Genezę klubokawiarni Czytelnika Maria Iwaszkiewicz zapamiętała tak: „Wszystko się zaczęło w moim mieszkaniu w alei Szucha. Mieliśmy zebranie redaktorów działu krajowego. Rok był ’56, nastrój taki, że musi się coś dziać, i nie wiem, kto rzucił pomysł, ale padło, żeby pracowniczą stołówkę przerobić na klub i kawiarnię, miejsce spotkań i wydarzeń. Zgłosiłam się na ochotnika, że stanę za bufetem”.
Jako pierwszy stolik czytelnikowski zaanektował Tadeusz Konwicki. Wkrótce jego regularnym bywalcem został Leopold Tyrmand, zaś współgospodynią – Irena Szymańska, wpływowa redaktorka molocha wydawniczego spod tego samego adresu – ulica Wiejska 12a.
Z biegiem lat pojawili się kolejni rezydenci: Stanisław Dygat, Gustaw Holoubek, Andrzej Łapicki, Józef Hen, Jerzy Gruza, Janusz Głowacki… Gdyby pozbierać nazwiska wszystkich, którzy tam przesiadywali, powstałaby galeria postaci, bez których nasza kultura nie mogłaby istnieć. Własne miejsce w Czytelniku miał też przez dekady Henryk Bereza. Opiniotwórczy krytyk literacki, zasiadający przy stoliku, gdzie dominowały rozmowy okołopisarskie, co nie znaczy, że panowała tam grobowa atmosfera. Gospodarz przestrzegał żelaznej zasady: jeżeli jakaś książka mu się nie podobała, to zwyczajnie ją ignorował.
W czytelnikowskim jadłospisie przeważała kuchnia domowa. Klopsiki z sosem koperkowym, barszcz czerwony, flaki, pierożki, fasolki, bigosy, pyzy, naleśniki, placki, a także risotta jarskie albo kotlety z jajek. A na deser keks, sernik czy galaretka ze śmietaną i czekoladą. Chociaż w epoce Peerelu mięso do menu trafiało rzadko, to – zdaniem odpowiedzialnej za kuchnię Janiny Dróżdż – klienci nie narzekali. „Nawet w najtrudniejszych latach sobie radziłam. Potrafiłam karmić gości z artykułów, które nie były na kartki. Robiłam bardzo dużo potraw bezmięsnych i wegetariańskich”.
Oczywiście konwersacje toczone przy stolikach Czytelnika interesowały Służbę Bezpieczeństwa. Jej funkcjonariusze nie musieli się przepracowywać, mając pod bokiem tak wiele znaczących figur. „W gorętszych momentach historycznych zjawiali się jacyś panowie, którzy siadali przy stoliku obok i bardzo ryzykownie odchylali się do tyłu, żeby umieścić głowy mniej więcej na wysokości naszych głów. Myśmy mówili wtedy: – »No, ucho«. I dalej robiliśmy to, co robiliśmy” – relacjonował Łapicki.
Wprawdzie lokal wciąż działa, nadal zaglądają tam ludzie kultury i polityki, organizowane są spotkania autorskie, niemniej wraz z nastaniem obecnego stulecia inteligencki charakter tego miejsca zaczął się rozmywać. Zostały liczne wspomnienia, które pieczołowicie zebrał Jarosław Molenda.