Wtorek, 15 kwietnia 2025
WydawcaOsnova
AutorAnda Rottenberg
RecenzentGrzegorz Sowula
Miejsce publikacjiWarszawa
Rok publikacji2024
Liczba stron446
Tekst pochodzi z numeru MLKMagazyn Literacki KSIĄŻKI 3/2025

Nader dziwna książka – bo nie do takiego zapisu przyzwyczaiła czytelników Anda Rottenberg, krytyczka pryncypialna i zadziorna. A tu proszę, sama łagodność, nawet te szpile wbijane od czasu do czasu też jakby stępione się wydają – ich brak ostrości nie tyle wytraca, ile przysłania ogólny tembr narracji: nie ma się co kopać z życiem, zbliżamy się do końca, no schyłek, nie ukrywajmy dłużej.

I w gruncie rzeczy to ujmuje. My – wciągam w tę grupę „mych” również siebie – ludzie po siedemdziesiątce, wciąż czujemy się pięćdziesięciolatkami, nie więcej. A tu Anda przypomina, że owszem, główka dalej na tranzystorach, pracuje w najlepsze, podróżuje, podejmuje znajomych obiadami, „bywa”, jak to się kiedyś mawiało – ale fizyczności nie oszukamy, ciało nam siada, kręgi skrzypią, kości trzeszczą, skóra się marszczy… Oszczędzę państwu szczegółów, zresztą każdy ma chyba lustro w łazience, zaś schody, po których wdrapujemy się na nasze piętro, też wiele ujawniają.

Ale tu mamy nawet trochę więcej. Bo autorka jest krytyczką sztuki par excellence, przez wielu nazywaną „carycą”, i nie bez racji: jej wyroki bywały jednoznaczne bez udziału ławy przysięgłych, często utajnione, zakulisowe – owo pociąganie za sznurki pamiętane jest jej do dziś, sama nie chce o tym mówić, nawet zarzutów nie akceptuje. Co bzdurą jest wierutną, jako że ludzi pamiętających dobrze aktywność Andy wciąż nie brak. Mimo schyłku…

Odpuśćmy działania na niwie artystycznej. Można oczywiście wspomnieć sprzedaż kolekcji darów artystów (zaskakującą dla nich samych), która zapewniła autorce finansowy byt – ale, jeśli brać jej wypowiedzi za dobrą monetę, to tych monet może jej braknąć. To przecież spekulacje, na przykład inwestycyjne: kupuję w Warszawie, sprzedaję z zyskiem, przenoszę się do tańszej Portugalii, stamtąd wracam też bez straty. I, co istotne, to jednak ta Warszawa jest bliższa. A dlaczego? Bo ciekawsza. Doskonale rozumiem tu Andę: mógłbym wyjechać do Londynu albo Frankfurtu, w obu miejscach mam rodzinę, na Kos, dokąd ciągną znajomi – ale nie wykorzenia się starych drzew.

„Schyłek”, co by nie bajdurzyć, jest opowieścią o… schyłku. O strachu przed odejściem, choć niby jesteśmy na nie gotowi, przygotowujemy się od lat. O uświadomieniu sobie, że nasze marzenia o emeryturze pod palmami to tylko marzenia, bo jeśli stać nas będzie na locum zgodne z naszymi potrzebami, to już szpital albo hospicjum może być poza naszym zasięgiem. O znajomych, których coraz mniej nie tylko ze względu na charakter autorki – odchodzą. Nie chciało mi się liczyć zmarłych, ale dużo ich, nadspodziewanie. Wspominany bardzo często malarz Włodzimierz Zakrzewski, po sąsiedzku mieszkający na portugalskim wybrzeżu, zmarł 21 lutego tego roku.

„Ten cały dziennik jest [o umieraniu], a jak z niego wycisnąć wodę, to nic nie zostaje”, pisze. Ten dziennik jest także o ucieczkach od życia, tych podejmowanych faktycznie, jak przenosiny do Portugalii, i tych podejmowanych w wyobraźni, na wszelki wypadek zapowiadanych: „[…] chyba pojadę do Szwajcarii. Ania dzisiaj wspomniała, jak się nazywa ten pensjonat pogodnej eutanazji, ale już zapomniałam. Trzeba się spieszyć, bo mogę zapomnieć, po co się tam wybrałam”. Skargi, jedna po drugiej. Dominują, uderzają, przebijają się w narracji. „Anda is a kvetch”, powiedzieliby Żydzi, ponurzy ironiści.

Podaj dalej
OCEŃ KSIĄŻKĘ