Najnowsza powieść Lodge’a, autora kilkunastu
powieści (m.in. „Fajnej roboty” i „Terapii”) jest, jak
poprzednie, błyskotliwa, pełna humoru i zabójczej
ironii. Opowiada o nieuchronnych pożegnaniach
i przemijaniu, ale wywołuje szczery śmiech.
A czasem wzrusza, szczególnie polskiego czytelnika,
opowieścią o podróży do Oświęcimia. 73-letni David
Lodge nie stracił nic ze swojej literackiej formy.
Jego ostatnia powieść jest tak samo lodge’owska jak
poprzednie. Mistrz powieści uniwersyteckiej, choć
się starzeje, nie ukrywa tego, a nawet kpi z własnych ułomności. Lodge
jest na przemian dowcipny i wzruszający, prześmiewczy i bardzo serio.
Bohater „Skazanych na ciszę”, Desmond Bates, emerytowany profesor
lingwistyki, jest pogodzony ze starością i śmiertelnością. Irytuje go tylko
własna głuchota. Ma swoje lepsze i gorsze dni, szczególnie gdy zapomni
włożyć aparat słuchowy na ważne przyjęcie żony. Ale na każdego
rozmówcę jest wtedy sposób – nie dopuścić go do głosu. I, jak się okazuje,
monolog może zabić każde przyjęcie… Bo erudytą profesor jest
nieprzeciętnym. Głuchota czasem jest przydatna (gdy rozmówca jest
nudny), czasem można się pośmiać (jeśli słyszy się co trzecie słowo),
a czasem wpędza człowieka w kłopoty. Zwłaszcza gdy piekielnie ambitna
i atrakcyjna doktorantka z Ameryki wykorzystuje tę ułomność. A na
domiar złego okazuje się intrygantką, mitomanką i oszustką o dziwnych
upodobaniach seksualnych. Panna jest uparta – zrobi wszystko, by Bates
został jej promotorem i nie tylko promotorem… Niemal zauważalny
jest pobłażliwy uśmiech Lodge’a – mężczyźni bez względu na wiek
pozostaną wrażliwi na wdzięki i inteligencję płci przeciwnej.