
Nowym tomem beletrystyki Marek Stokowski dowodzi odrębności i niezależności swej prozy od wszelkich szkół, mód oraz trendów.
Autor, który przed ponad czterema dekadami porzucił rodzinną Warszawę na rzecz Malborka i jego okolic, w najnowszej powieści koncentruje pióro na teraźniejszości. Obserwuje ją wnikliwie, dzieląc się z czytelnikami wnioskami i refleksjami. Znamiennymi, przenikliwymi, nierzadko smutnymi, ale też niosącymi nadzieję.
Ignoruje poprawność polityczno-społeczną, co nieczęste dziś w polskim piśmiennictwie. Właśnie owa literacka prostolinijność wciąga czytelników niczym wir. Tym bardziej że fabuła ukazuje przeciętnych zjadaczy chleba oraz ich zmagania, przeważnie uciążliwe, z codziennością. Bohaterowie urzekającej stylistycznie narracji zamieszkują obszary Powiśla i Kociewia, rozgraniczone wstęgą Wisły. Zazwyczaj hołdują tradycji, toteż na ogół z dużą dozą nieufności przyjmują przejawy tak zwanego postępu cywilizacyjnego
Ta uniwersalna, chociaż bardzo silnie osadzona w polskości, opowieść o czynieniu dobra obfituje w odniesienia do Boga, natury, legend, sensu egzystencji. Stokowski wydaje się szczególnie wyczulony na degradację otoczenia, przemijanie, upływ czasu, powodujący, że historią staje się wczoraj. I że w istocie bardziej przynależymy do tego, co było. Być może również dlatego, że minione lepiej pojmujemy.
Istotną rolę w funkcjonowaniu postaci tytułowej – emerytowanego strażaka, tajemniczego odludka, niemal eremity, niosącego bliźnim pomoc w potrzebie – odgrywa przyroda. Jest jej koneserem, bacznym obserwatorem, apologetą. Mocno wyczulonym na działania ekologicznego lobby, częstokroć traktującego ochronę środowiska w sposób, powiedzmy oględnie, merkantylny. Święty Leonard z pól: „nie lubił siłowni wiatrowych, tych zespołów wielkich turbin, które paskudziły krajobrazy, były aroganckie, pewne siebie i wszędzie głosiły, że dają zieloną, bezpieczną energię. Nie ufał tym słowom i sprawdzał. Wychodziło coś innego. Wychodziło, że produkcja i utylizacja tych potworów miały mały związek z ekologią. Dyskutując z wiatrakami, przypominał o utracie ziemi ornej, gilotynach dla bocianów, wielkich kosztach, infradźwiękach i elektromagnetycznym polu wokół turbin. (…) Wiatraki go denerwowały. To taki eufemizm. Tak naprawdę go doprowadzały do gorączki i rozpaczy”.
Kunsztowne akapity Stokowskiego, przywołujące z mej pamięci echa dzieł Adolfa Dygasińskiego, Tadeusza Nowaka, Wiesława Myśliwskiego czy Kazimierza Orłosia, cechuje bezkompromisowość. Stanów pośrednich unika. I dobrze – relatywizmu mamy obecnie pod dostatkiem.