Szczerze powiedziawszy, to książka nie do opisania – nie tylko w przenośnym sensie, jak to zwykle powtarzamy o czymś nas przerastającym, ale i dosłownie, no bo jak opisać encyklopedię? A Kasia Stanny, córka bohaterów, to właśnie czytelnikom podsuwa. „Przedstawiam nie tylko ich warsztat twórczy, ale także spotkania z przyjaciółmi, historie rodzinne, wyjazdy i obyczajowość minionych dekad” – pisze we wstępie autorka, słowa dotrzymuje, ubarwiając swoją opowieść niepomiernie.
Ojciec – korzenie na warszawskim Powiślu. Rodzinę matki wymieniał w „Panu Tadeuszu” Mickiewicz, właściciele majątków w guberni grodzieńskiej zacnie się zapisali w historii polskich patriotycznych zrywów. I pomyśleć, że ratunkową akcję Tadeusza – ach, te mrówki Telimeny!… – po 150 latach ilustrował zmyślnie Janusz Stanny. Oboje odebrali dyplomy ukończenia Wydziału Grafiki, choć Teresę bardziej kusiło malarstwo, Janusza zaś plakat. Zajęli się ilustracją, z wielkim pożytkiem dla polskiej kultury.
Nie oznacza to, że nie próbowali innych gatunków: plakat filmowy i teatralny, kartki pocztowe, afisze reklamowe i turystyczne, logotypy, rysunki satyryczne, karykatury, ilustracja prasowa, akcydensy, katalogi, animacja, polityczne „wciery”, czyli wielkie wizerunki komunistycznych świętych, zamawiane przez władze z okazji 1 maja i 22 lipca. Nikt się tym nie chwalił, ale każdy liczył na takie zamówienie, bo dochód z tego był nieporównywalny, przebijając znacznie dyrektorskie zarobki.
Przesadą byłoby mówić, że Janusz zdominował związek, na pewno jednak był bardziej zauważalny – nie tylko dlatego, że pracował szybko, wydawcy zasypywali go zamówieniami (zilustrował ponad 200 książek), był także znakomitym autorem tekstów tomów dla dzieci. Przede wszystkim jednak uczył – i jako wykładowca warszawskiej ASP (przez niemal 20 lat prowadził tam Pracownię Ilustracji i Projektowania Graficznego), i jako rozmówca, bohater filmów, telewizyjnych programów, radiowych i gazetowych wywiadów. Podkreślał rolę myślenia, poczucia humoru, wyobraźni sięgającej abstrakcji, ale i technicznej precyzji. Teresa nigdy nie chciała uczyć, „dwoje pedagogów w rodzinie wystarczy”, mówiła, wskazując męża i córkę. Specjalizowała się w ilustracji książkowej i pozostała temu wierna, skupiając się zwłaszcza na baśniach: „Baśnie chyba dają najwięcej możliwości, baśnie innych narodów. (…) Zawsze staram się jak najszybciej przebrnąć przez rysunek, przez kompozycję (…), bo wtedy biorę się za malowanie, za kolor. Ja bardzo lubię malować”, czytamy w książce. Nie przesadzała jednak z kolorem, stosowała go raczej oszczędnie, choć do „Bajek La Fontaine’a” przygotowała przebogate, bardzo szczegółowe obrazy olejne.
Niby to tom poświęcony parze wybitnych artystów, ale pokazuje ich środowisko i ich czasy – zgodnie z zapowiedzią autorki. W porównaniu z teraźniejszością przeszłość tu opisana zdecydowanie wygrywa.