
Są na świecie takie czasopisma kulturalne, które wciąż są czytane. Media społecznościowe szaleją, twittery, iksy, facjebooki, sztuczna inteligencja, wtórny analfabetyzm – a „Paris Review”, „New York Review of Books”, „Atlantic”, „London Books Review”, „New Yorker” nie dość, że istnieją, to jeszcze przybywa im czytelników, czy to płacących za elektroniczny dostęp, czy snobujących się na wersję papierową. Michał Choiński pisze, że w 2023 roku nakład drukowanego „New Yorkera” – tygodnika, dodam – wynosił ponad 1,2 mln egzemplarzy. Drukowanych, czyli sprzedanych. O milion mniej od „Gazety Wyborczej” – to wynik jej sprzedaży za trzy miesiące (przytaczam dane z platformy Polskich Badań Czytelnictwa). Dobrze, wystarczy.
Miałem to szczęście, że „New Yorkera” mogłem przez lata regularnie czytywać właśnie w wersji papierowej – stały dostęp do elektronicznych edycji różnych gazet i czasopism umożliwia mi kontakt z kulturalną sferą poza Polską, przyznaję, że od lat korzystam z tego ułatwienia. Ale drukowana wersja takich tytułów jak „New Yorker” to jednak „sprawa co innego”, jak mawiał mój niegramotny nauczyciel w liceum. Każdy numer był dzieł(ki)em sztuki edytorskiej – świetny czytelny layout, zawsze ciekawa okładka (a jedna stała się ikoną, powtarzaną jako plakat – to widok na „resztę świata” z Dziewiątej Alei w Nowym Jorku, wspaniały rysunek Saula Steinberga), starannie, z rozmysłem dobrane teksty autorów z pierwszej ligi, sprawdzane i redagowane przez doborowy zespół, zaskakujące ilustracje karykaturzystów i grafików. Dostać się do „New Yorkera” to była nobilitacja – nie tylko ze względu na stawki (autor okładki mógł dostać nawet 15 tys. dolarów; mówię oczywiście o ich równowartości z rozmaitych okresów). Nie znalazłem wśród nich Polaków, jeśli nie liczyć Witolda Gordona, autora kilkunastu okładkowych projektów z lat tużpowojennych, adorujących uliczne fasady. Ale bo też pismo było specyficznie miejskim tworem – mogły się w „Playboyu” chwalić polskie modelki, mogli Czeczot, Dudziński czy Kapusta zamieszczać swe prace w amerykańskich dziennikach i tygodnikach, ale na łamy „New Yorkera” zaproszono jedynie Stanisława Lema i Adama Zagajewskiego. Wspominam to wyłącznie, by podkreślić swoistą, w pełni zrozumiałą dla nowojorczyków ekskluzywność pisma. Równie szeroko czytany „New York Review of Books” chętniej się otwierał na autorów spoza granic – zarówno jako twórców omawianych książek, jak i tych publikujących swoje teksty.
Michał Choiński nie bez racji podtytułował tom „Biografia pisma, które zmieniło Amerykę”. Bo faktycznie to BYŁO pismo z ogromnym wpływem na sposób myślenia amerykańskich elit. Raczej nie sięgali po nie mieszkańcy Pasa Rdzy, hillbillies czy rednecks, ale też nie oni tworzyli elity. Co, można zaryzykować, pewnie się teraz zmieni… Kolejni naczelni – Harold Ross, William Shawn, Robert Gottlieb, Tina Brown i David Remnick – starali się trzymać naczelnej linii pisma; wyrafinowany humor, sprawdzone informacje, wyważone opinie, frapujące teksty (dwa kanoniczne dziś tytuły: „Eichmann w Jerozolimie” Hanny Arendt i zapełniająca cały numer „Hiroshima” Johna Herseya), nazwiska znane i zyskujące sławę dzięki pojawieniu się w „New Yorkerze”, wyraźne leady, drobiazgowa korekta (czego nie można powiedzieć o książce). To się podobało, bo pismo różniło się od masówki, do której przywykli odbiorcy drukowanej prasy. Autor pisze: „W tym właśnie tkwi siła tygodnika – każdy zdaje się mieć własny sposób patrzenia na »New Yorkera«, własne upodobania co do treści oraz ulubionych autorów i autorek”.
A, byłbym zapomniał – w lutym tego roku „The New Yorker” obchodził swoje stulecie. Many happy returns, nowojorczyku!