środa, 30 października 2019
WydawcaIPN
AutorPrzemysław Gasztold
Recenzent(jk)
Miejsce publikacjiWarszawa
Rok publikacji2019
Liczba stron832
Tekst pochodzi z numeru MLKMagazyn Literacki KSIĄŻKI 10/2019

Komunizm jak każdy nurt ideowy był z natury różnorodny. Kiedy jednak Lenin wprowadził do partii nowego typu zasadę jednomyślności, wszelkie zróżnicowanie polityczne zaczęło być skrzętnie skrywane. Stalin co prawda odstępował czasem od tej zasady, ale czynił to tylko wtedy, kiedy chciał się rozprawić ze swymi – domniemanymi czy rzeczywistymi – politycznymi przeciwnikami. I wówczas na wierzch – zwykle w zmistyfikowanej postaci – wyłaziło coś, co wcześniej starano się ukryć. Walczono więc np. z trockistami, bucharinowcami, zinowiewcami i wszelkiej maści odstępcami, których Stalin w swej chorej wyobraźni uznał za wrogów i postanowił uśmiercić.

W Polsce aż tak drastycznie nie było; epizod zarządzania przez polityczne zabójstwa był krótszy i nie tak masowy jak w kraju wieczystej szczęśliwości. Ale i tu podział na partyjne frakcje chowany był pod dywan. Wyłaził na wierzch w chwilach, gdy partia trzymała cugle słabszą ręką. Widać to wyraźnie w czasie odwilży 1956 roku (natolińczycy i puławianie) czy w czasie karnawału Solidarności (liberałowie i partyjny beton).

Jeśli starcia między frakcjami w czasie odwilży 1956 roku przypominały walkę buldogów pod dywanem (społeczeństwo dowiadywało się o nich zwykle z radia Wolna Europa), to w czasie „karnawału 80-81” były całkiem jawne. Towarzysze z betonu mieli wysoko postawionych patronów na partyjnej górze, swoje kluby i pisma, a przede wszystkim wsparcie „zza miedzy”; zwłaszcza ze strony służb specjalnych Związku Radzieckiego, Czechosłowacji i NRD. To oni uchodzili za prawdziwych komunistów, zaś ich receptą na rozwiązywanie wszelkich problemów było wołanie o wierność zasadom marksizmu i leninizmu. To oni najgłośniej domagali się powstrzymania kontrrewolucji i wyplenienia „ogniem i mieczem” solidarnościowego rozpasania.

Ilu ich było? No cóż, różnie różni o tym mówią. Najprościej byłoby wskazać, że po wprowadzeniu stanu wojennego do obrony partyjnych komitetów zgłosiło się kilkuset towarzyszy i to z pokolenia tzw. utrwalaczy władzy ludowej. Czyli panów mocno już starszawych. Ale, jak się wtedy mówiło, PZPR nie była już ani polska, ani zjednoczona, ani robotnicza, a i partią rządzącą powoli być przestawała. Ster władzy przejęło z początku wojska, a od 1986 roku zaczął on się przesuwać w stronę administracji państwowej.

Kiedy okazało się, że PZPR trafiła na śmietnik historii, gen. Jaruzelski postanowił ograniczać apetyty zwycięzców groźbą stanu wojennego bis. Straszaka rzekomego buntu służb siłowych dawało się tym łatwiej użyć, że kierownictwo ówczesnej panny „S” dotknięte było – to określenie prof. Antoniego Dudka – syndromem 13 grudnia. Pamiętając jak łatwo władza poradziła sobie ze społeczeństwem w 1981 roku, ówcześni możni gdzieś z tyłu głowy zachowali przekonanie, że to się raz jeszcze może powtórzyć. Dziś wiemy, że nic takiego nie mogło się zdarzyć (nigdzie nie udało się natrafić choćby na pomysł spisku w obronie władzy ludowej), ale w 1989 roku takiej pewności nie miał nikt.

Książka Przemysława Gasztolda nie dlatego jest ważna, że opowiada o kilku politycznych cynikach i kilkuset – na swój sposób ideowych – kościanych dziadkach, którzy postanowili (z marnym zresztą skutkiem) bronić socjalizmu jak niepodległości. Jej znaczenie polega na tym, że jest doskonałym studium ostatniego etapu systemu władzy zrodzonej z przełomu lipcowego 1944 roku (jak pisali publicyści rodem z PRL), a naprawdę przywiezionej na rosyjskim czołgu. I utrwalonej dzięki miejscowym komunistom.

Podaj dalej
OCEŃ KSIĄŻKĘ