Tytuł trochę mylący, przyznaję – moja znajoma powiedziała: „O, coś o kuchni, tak? Ta soroczka to co, zupa jakaś?”. O kuchni też można coś przeczytać, barszczu ukraińskiego zabraknąć w takiej pracy nie może, to potrawa legendarna – poświęcony jej rozdział nosi tytuł „Barszcz to nie zupa”. „Sami Ukraińcy uważają go za jeden ze swoich symboli”, pisze autorka, w Ukrainie (we Lwowie) mieszkająca już kilkanaście lat, dobrze zatem obeznana z tematem. Poświęca mu w książce kilka stron, pisze o pochodzeniu, sporach o narodową przynależność, setkach receptur – bo przecież barszcz jest jak jazz, tyle w nim improwizacji, twierdzi historyk Igor Lylo.
Książka nie jest przewodnikiem, raczej rzetelnym wprowadzeniem w kraj, jego historię i naród. Łoza nie upiększa Ukrainy ani też nie kryje – choć trzeba czytać między wierszami – że do niektórych rzeczy trzeba przywyknąć, przymusić (np. innego traktowania kobiet ze względu na płeć). Jestem przekonany, że tocząca się wojna wiele zmieni, aczkolwiek, jak uczy historia, konflikty ujawniają różne zachowania: mamy bohaterów i zdrajców, uczciwych i szmalcowników. Ukraina nadal będzie „mekką dla sprzedawców wyrobów naśladujących popularne marki”, nadal będzie skorumpowana (odbudowa kraju będzie świetną okazją do lewych zarobków, „korupcja jest alternatywnym do państwowego, wszechogarniającym systemem”, pisze Łoza w rozdziale o wielomówiącym tytule „Nie bierze tylko głupi”) i chyba nadal długo będzie podzielona na zachodnią, „europejską”, i wschodnią, tradycyjnie bliższą Rosji (o samozwańczych republikach już nie mówiąc), którą chwiejące się mocarstwo nie chce wypuścić z rąk.
Czytałem książkę z zainteresowaniem, ale i smutkiem – bo ujawnia, jak wciąż mało wiemy o sąsiadach, o naszych wspólnych dziejach, od stuleci skomplikowanych i do dziś nie pozbawionych uprzedzeń. Kraj piękny, bogaty, zasobny – i okrutnie doświadczany przez silniejszych sąsiadów. Mamy w tym swój udział… Teraz naprawiamy historię.