
Zdaniem autora tej wyczerpującej (szczególnie dotyczy to pierwszych czterech dekad życiorysu opisanego) biografii, Stanisław Ignacy Witkiewicz artystą został tylko po trosze. Początkowo podjął studia matematyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim, prędko je porzucił, żeby wstąpić na krakowską Akademię Sztuk Pięknych. Z malarstwa olejnego około 1925 roku zrezygnował, nie dostrzegając szans na świadomy, poważny odbiór jego Czystej Formy na płótnach. I to zarówno przez krytyków, jak i publiczność. Ani swych pionierskich fotografii, ani tysięcy pastelowych konterfektów do działalności artystycznej nie zaliczał. To stanowiło inicjatywę komercyjną, było celem zarobku. Firma Portretowa dawała Witkiewiczom utrzymanie do 1939 roku.
Przede wszystkim został pisarzem – dramaty, powieści, eseje oraz artykuły prasowe pisał do końca życia. Ale sam siebie uważał głównie za filozofa i ta dziedzina zajmowała go najistotniej. Deklarował się po stronie własnego, dopracowywanego latami systemu ontologicznego: biologicznego monadyzmu.
Niemniej kręgi artystyczne poznawał w Zakopanem (gdzie spędził dzieciństwo) od kolebki. Rodzice przyjaźnili się ze słynnymi malarzami (Stanisław Wyspiański, Jan Matejko), aktorkami (Helena Modrzejewska choćby, została chrzestną chłopca), pisarzami (Henryk Sienkiewicz, Szalom Asz, Stefan Żeromski), dzięki czemu jedynak wzrastał wśród muzyki, plastyki, rozmów prowadzonych na najwyższym poziomie intelektualnym.
Uważał, że zarówno alkohol, kawa, nikotyna, jak i mocna herbata wpływają na percepcję rzeczywistości, a przez to stają się dla malarza narzędziami w procesie artystycznym. Najciekawsze, najbarwniejsze wizje miewał po zażyciu pejotlu meksykańskiego. Był przekonany, że zasługują na uwiecznienie, przynajmniej w formie zapisu na żywo. Z pomocą przychodziła żona lub zaprzyjaźnieni lekarze. By zauważyć moc twórczą środków halucynogennych i pobudzających, wystarczy spojrzeć na portrety pastelowe, rysowane w różnych typach – prace w typie C z dopisanymi dodatkami, np. kokainą. Poraża skala deformacji twarzy, przekształcenia ich w dziwaczne oblicza czy nawet chimery międzygatunkowe.
Kwestię okrytego nimbem enigmy samobójstwa Witkacego, popełnionego – uściślijmy – 18 września 1939 roku na Polesiu, dopełnia konstatacja, że nikt do tej pory nie zwrócił uwagi na dolegliwości, na które – wygimnastykowany przecież i zaprawiony w pieszych wędrówkach – zaczął utyskiwać podczas wrześniowej tułaczki. Coraz silniej doskwierały bóle stawów i nerek, nagle postępująca głuchota, zmienność nastrojów. Szybko tracił siły: „Doszedłem do wniosku, że przemierzając całymi dniami setki kilometrów w upale i stresie, obciążony walizami, skrajnie się odwodnił. W tym stanie lęk o los Czesławy i wiadomość o agresji Rosjan na Polskę wystarczyły, aby uznał sytuację za beznadziejną. Samobójstwo, o którym wspominał wielokrotnie w mniej przerażających czasach, teraz stało się w jego mniemaniu jedynym wyjściem” – czytamy.