
Jonathan Franzen, którego „Wolność”
znalazła się właśnie w polskich księgarniach,
uznawany jest za największego pisarza
amerykańskiego, a to w obecnej dobie
oznacza, nie mniej nie więcej – najlepszego
pisarza w świecie. Ten 52-letni prozaik zdobył
sławę dziesięć lat temu swoją trzecią,
nieznaną jeszcze w Polsce, powieścią „Korekty”,
nagrodzoną National Book Award
i nominowaną do Pulitzera, a teraz – „Wolnością”
spotęgował tamten sukces.
Nowa, prawie 600-stronicowa powieść
jest, rzeczywiście, znakomita. To, jak „Korekty”,
saga rodzinna, ale także portret
współczesnego społeczeństwa amerykańskiego
ze szczególnym uwzględnieniem jego
klasy średniej, znajdującej się – zdaniem
autora – w głębokiej depresji. Przy czym nie
uprawia Franzen krytykanctwa, a „Wolność”
– zgodnie z tytułem – pokazuje, że
jej pogubieni bohaterowie są w stanie odbudować
swoje życie, oczywiście, o ile tego
naprawdę chcą.
Skoro „Korekty” okrzyknięto amerykańskimi
„Buddenbrookami”, to do czego
przyrównać „Wolność”? Może do prozy
Johna Steinbecka, bo trudno nie zauważyć,
że Jonathan Franzen opowiadając amerykańskie
losy w ostatnich dziesięciu latach,
czyni to za pomocą podobnych środków,
które stosował jego wielki poprzednik,
choćby w „Gronach gniewu”. Tak czy inaczej,
sukces Franzena jest zwycięstwem literatury,
która kolejny raz udowodniła, że
wiadomości o jej śmierci, o zgonie wielkiej
powieści, za którą tęsknimy i której wypatrujemy,
na ogół na próżno – są zdecydowanie
przedwczesne.
W „Wolności” Franzen po mistrzowsku
sportretował mieszkającą na Środkowym
Zachodzie rodziny Berglundów. W autorskiej
kresce rysującej te powieściowe postaci
nie ma nic karykaturalnego, a przecież
zachowanie każdej z nich jest dramatycznie
nienormalne. Pisarz dowodzi, jak łatwo
przekroczyć tę dla nas niewidzialną,
cieniutką linię, a dla innych grubą krechę,
która zmienia wszystko i sprawia, że – zdawałoby
się – wzorowa żona i matka staje
się piekielnicą, że nastolatek nie zgadza się
z każdym zdaniem ojca i, niestety, ma rację,
bo ojciec nie ma nic do powiedzenia
poza komunałami.
I tak dalej, i tak dalej.
Amerykańska
rzeczywistość ,
amerykańska rodzina,
amerykańska tragedia,
A wokół świat po zamachu na World
Trade Center, po którym – jak nas wielokrotnie
zapewniano – nic nie jest już i nie
będzie takie samo.
I rzeczywiście, na pozór wszystko jest
inne, ale tylko na pozór. Zmienia się język,
bo młodzi mówią inaczej niż starzy, słuchają
innej muzyki, czytają inne książki. Ale
mówią o tym samym, o tym samym traktują
ich bestsellery, mają to samo przesłanie,
a inna muzyka ma identyczny przekaz jak
ta grana wczoraj i przedwczoraj. A wolność
– ta ogromna szansa każdego człowieka –
potrafi być, niestety, także zabójcza. Gdy
mamy jej nadmiar i stoimy bezradni przed
wielką szybą wystawową, za którą „świat
nam podsuwa uroki swe”, a my tylko ślinimy
wsadzony do buzi palec niczym wioskowe
głupki sprzed stuleci.