Powieść Harding w oryginale nosi tytuł „The party” – „Prywatka”. Nie wiem, dlaczego wydawca uznał, że „Złe towarzystwo” nada się lepiej. Towarzystwo wcale nie jest bowiem takie złe, przeciętne dzieciaki, a właśnie ich prywatka jest osią całej historii.
Szesnaste urodziny Hannah Sanders są okazją do wydania małego przyjęcia dla jej czterech klasowych przyjaciółek. Matka Hanny, osoba pryncypialna i nieustępliwa, witając dziewczęta, ogłasza: żadnego alkoholu, papierosów, seksu. Ojciec po cichu wręcza córce butelkę szampana – niskoprocentowy alkohol nie powinien przecież zaszkodzić pięciu prawie dorosłym pannom. Tyle że te przyszły odpowiednio przygotowane: napitków jest w bród, halucynogenów też nie brak, a chłopcy pojawiają się niebawem. Zabawa rozkręca się, rodzice śpią na górze, gdy jedna z pijanych i naćpanych dziewcząt ma wypadek, po którym traci oko i ma oszpeconą twarz.
Zaczyna się przerzucanie winy, szukanie odpowiedzialnych, próby zastraszania, szantaże, generalne pranie brudów. Rywalizacja w szkole, walka o przynależność do kręgu podziwianych, choć nielubianych wcale nie jest prowadzona czyściej niż starcia dorosłych – w domu, w pracy, na płaszczyźnie towarzyskiej. To właśnie dorośli, moim zdaniem, są prawdziwymi bohaterami „Złego towarzystwa”, to ich zły przykład trafia do podświadomości dzieci. Matka Hanny flirtuje ze współpracownikiem i gotowa jest na zdradę męża, ten o mało nie idzie do łóżka z koleżanką córki, która z kolei jest nader sprytną zołzą, manipulującą wszystkimi wokół – bo jej ojciec wymienił matkę na nowszy model, a macocha jej nie pasuje. Czarnym charakterem okazuje się matka ofiary wypadku, jej upór, by wyciągnąć od rodziców Hanny wielomilionowe odszkodowanie, zaślepia ją, nie słyszy nawet próśb córki, by zrezygnować z pozwu.
To powieść o łamaniu charakterów. I nieoczekiwane zakończenie w tej sytuacji nie dziwi.