Wtorek, 21 kwietnia 2020
W Berlinie daje malarstwu szansę

Jacek Dehnel opublikował w „Gazecie Wyborczej” z 18-19 kwietnia autobiograficzny tekst zatytułowany „Sztuka filtrowania szumu. O malarstwie czyli historia pewnego rozczarowania”. Ujawnia w nim swoje szerzej nieznane oblicze artystyczne.

Pisze o dziecięcej fascynacji malarstwem swojej mamy, która ukończyła studia na Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku, a także o jej zwyczajach i tematach malarskich, jak też o braku szerszej akceptacji jej prac. „Przedmioty nabierały kształtów i kolorów, wnętrza – głębi. To, co płaskie, stawało się przestrzenne – a wszystko za sprawą nakładania pędzlem kleistej mazi mieszanej na plastikowej pokrywce. Jeśli to dla pięciolatka nie jest magią, to nie wiem co by nią miało być”.

O sobie pisze: „urodziłem się z całym mnóstwem rozmaitych wad, miałem astmę, nogi w specjalnej szynie, potem jakieś ortopedyczne buty; leżałem i tyłem”. Od najmłodszych lat był zafascynowany malarstwem, przeglądał albumy z reprodukcjami, jakich wiele było w jego domu, wcześnie sam zaczął rysować i były to „tryptyki i poliptyki, niekoniecznie zresztą religijnej natury”. W domu były „kredki, farby, papiery, których mogłem używać, miałem obrazy na ścianach, albumy na półkach”. Rysował i malował, a „matka robiła normalną korektę” tych prac.

Jacek Dehnel opisuje swoją początkową dorosłość: „i potem ta eksplozja, kiedy wyprowadziłem się na studia do Warszawy, kupiłem sobie farby i wielkie podkłady z dykty”. Powstał „pierwszy cykl – dwanaście wielkich obrazów, które potem musiałem ze sobą targać przez kolejne mieszkania, bo nie chciałem się z nimi rozstawać”. Nie mógł studiować na ASP „przez astmę – nie dałbym radę wytrzymać w pracowni, gdzie parę osób maluje olejami”.  Jednak w ramach studiów międzywydziałowych chodził do ASP na rysunek do prof. Baja, który „nie podciągał wszystkiego pod jeden strychulec, nie wypuszczał kopii samego siebie, po prostu uczył patrzenia”. Ale pisze dalej: „bardzo szybko się zorientowałem, że jestem i będę tam outsiderem. To co robiłem, nikogo nie interesowało, byłem zupełnie niemodny”.

Przez lata myślał, że będzie utrzymywał się z malarstwa. Okazało się jednak, że to co uważał za swoje hobby, „za twórczy bonus w swoim życiu, zaczęło wydawać owoce. Wygrywałem konkursy literackie, wydałem książkę, potem drugą, dostałem Kościelskich, potem Paszport Polityki. Ku mojemu zaskoczeniu zostałem pisarzem, chociaż wcale nie był to mój wybór – gdybym mógł zostać przy malarstwie, zostałbym przy nim bez żadnego żalu. Ale stopniowo pisanie zajęło większość mojego czasu, a malowanie stało się kłopotliwym, bo wymagającym wiele zachodu, hobby”.

Obecnie – od początku marca – pisarz jest na rocznym stypendium w Berlinie i postanowił „dać malarstwu ostatnią szansę”. Zbiegło się to z początkiem pandemii, podczas której „zaczął się bezmiar pustych dni kwarantanny, monotonnej pracy domowej, przerywanej wychodzeniem na balkon, z rzadka wyjściem do sklepu, co dwa dni – bieganiem do Tiergartenu”. Wrócił do malowania. „Nie upieram się, że to co maluję (ani zresztą, że to co piszę) jest jakkolwiek wartościowe”, bardzo samokrytycznie stwierdza, ale  dodaje: „skupiam się po prostu na tym, żeby robić to rzetelnie, w zgodzie z samym sobą, nawet jeśli jestem nawet pewien, że przyniesie mi to rozczarowanie”.

Tekst jest zilustrowany reprodukcją pracy Jacka Dehnela zatytułowanej „Weeping in Full Sun” (Płacząc w pełnym słońcu), która jest „lewą częścią dyptyku” z 2020 roku.

 

 

Podaj dalej
Autor: (fran), fot. Cezary Rudnicki