Klasyk amerykańskiej powieści antywojennej – któż
nie zna „Stąd do wieczności” czy „Cienkiej czerwonej
linii” – sięgał też w swej burzliwej karierze po
tematy inne, choć zwykle tak samo niełatwe.
Paryż 1968. Wiadomo, że coś tam się wtedy
działo, jakieś rozruchy… No tak, w USA Dzieci
Kwiaty, u nas – gomułkowskie czystki. W tym kontekście
Paryż schodzi w naszej świadomości na plan
dalszy. A przecież wielu umieszcza epicentrum wydarzeń,
które zmieniały ówczesny świat, właśnie
w stolicy Francji, gdzie odwieczny konflikt pokoleń wybuchnął po raz
pierwszy na taką skalę i zyskał formy niespotykane wcześniej w historii.
Obraz tamtych czasów i wydarzeń w naszych oczach jest wciąż mocno
niewyraźny, niepełny. Ograniczany przez ówczesną cenzurę, dziś składany
jest na nowo z drobnych kawałeczków, takich jak książka Jonesa.
„Wesoły miesiąc…” to opowieść snuta przez człowieka doświadczonego,
niespełnionego życiowo i artystycznie pisarza Jonathana Hartleya.
Obserwuje on narodziny młodzieńczego buntu w rodzinie Gallagherów,
majętnych przyjaciół, których syn ujawnia się niespodzianie, jako aktywny
działacz radykałów marzących o tym, by „zmienić świat”.
Współcześni odebrali „Wesoły miesiąc maj” dość krytycznie, ale
wówczas modnie było kontestować wszystko, no, może poza powieściami
beatników. Jones nigdy do nich nie należał, a szkicowany przez
niego portret rzeczywistości to dość cyniczna, ale też ironiczna refleksja
nad starciem racji przyświecających konformistycznym rodzicom i zbuntowanemu
potomstwu. To refleksja tym cenniejsza, że formułowana
przez obserwatora z zewnątrz, dziś w „nowym wspaniałym świecie”,
w jakim żyjemy jeszcze bardziej gorzka i ponura.