Wtorek, 3 sierpnia 2004
Nie sprzedaję książek na lewo
- Dlaczego tak się pan kłóci z księgarzami? - Ja się kłócę z księgarzami? W życiu! - A te wszystkie pisma, co pan wysyła? - Jakie pisma? - Do prezydentów, burmistrzów, wójtów... Gdzie dokładnie przebiega linia konfliktu miedzy wami? - Ja tutaj nie widzę konfliktu. - A co pan widzi? - Stanowisko, z którym nie mogę się zgodzić. W moim odczuciu nieszczęście polega na tym, że do jednego worka zostali wrzuceni wszyscy: ci, którzy obrót w szkołach prowadzili uczciwie, płacąc podatki jak Pan Bóg przykazał - mam tu na myśli rady rodziców oraz szkoły jako instytucje - oraz ci, którzy podręczniki sprzedawali nauczycielom, a ci z kolei dzieciom, chowając pieniądze do prywatnej kieszeni i tworząc w ten sposób szarą strefę. Zgadzam się z księgarzami, że te nieuczciwe praktyki powinny zostać zlikwidowane, ale nie można wylewać dziecka z kąpielą. Jeden z olsztyńskich księgarzy opisał to w sposób następujący: wrzód nabrzmiewał, na co administracja państwowa nie reagowała, dopiero kiedy pękł i smród się rozszedł, urzędnicy wzięli cepa i zaczęli walić gdzie popadnie. Uważam, że to bardzo trafny opis. - I niezwykle obrazowy. - W każdym razie tak to wygląda. Dostało się wszystkim po równo - i winnym, i niewinnym. - Prezydent Łodzi, Jerzy Kropiwnicki, wydał w czerwcu zakaz organizowania w szkołach kiermaszy. Podobny los spotkał placówki w Szczecinie, Świdnicy i Elblągu. Co pan na to? - Elbląg się wycofał. - Jakim cudem? - Na prośbę naszych przedstawicieli handlowych złożyliśmy doniesienie do prokuratury i sprawa została załatwiona polubownie. - Czyli jak? - Władze miasta wycofały się z zakazu. - Precedens. - Żaden precedens. Działalności zgodnej z prawem nie może zakazywać urzędnik. W oparciu o ekspertyzy prawne udowodniliśmy, że nie łamiemy przepisów. Nie ulega wątpliwości, że szkoła może być stroną w umowie. - Zróbcie więc to samo w Łodzi i... - Wie pan, Łodzi nie badałem, bo pan prezydent Kropiwnicki to osobowość i potęga, która żyje w nieustającym konflikcie nawet z własną radą. Nie widzę więc ani sensu, ani chęci walczyć ze wszystkimi. Natomiast oburza mnie, że w tym wszystkim został zatracony i zapomniany interes ucznia. Mówi się o interesach wszystkich - księgarzy, wydawców, Famy, o moim osobistym interesie... Tylko nie o interesie ucznia. Proszę pana, ja mam 44 lata. Moja mama kupowała przed wojną podręczniki w szkole, ja kupowałem podręczniki w szkole i moje dzieci też kupują podręczniki w szkole. I nie widzę w tym nic złego, tak powinno być. I o ile z perspektywy Warszawy i z ulicy Mazowieckiej, przy której rozmawiamy, nabycie podręczników nie stanowi problemu, o tyle w miejscowości powiatowej, z której ja pochodzę, Kłubuck, z miejscowości Panki i okolic, do najbliższej księgarni trzeba jechać 40 km. I absolutnie nie ma pan gwarancji, że za pierwszym, drugim czy trzecim razem skompletuje się dziecku pełen zestaw podręczników. Druga rzecz jest jeszcze smutniejsza. Nie wszyscy rodzice są w stanie pójść do księgarni i kupić akurat tę książkę, której dziecko potrzebuje. Bo ich po prostu na to nie stać. - I stąd pomysł, żeby podręczniki kupowała od pana i dalej rozprowadzała poczta? - Z pocztą wystartowaliśmy rok temu, na Podkarpaciu i w Małopolsce. Ale tak się dziwnie złożyło, że w tym samym czasie, może z tygodniowym opóźnieniem, podobną akcję rozpoczął WSiP. Fama w urzędach pocztowych zaczęła kolportować swoje plakaty, swoje kolportował WSiP. My nie mieliśmy takich możliwości i pieniędzy jak oni, więc to do nich szły zamówienia. Inna sprawa, że ja miałem kontakt z dyrektorem Poczty Polskiej w południowej części kraju, a WSiP dogadał się z centralą. - Miał pan książki WSiP-u? - Miałem. - To musieliście rywalizować cenami. - Nic podobnego. My staramy się utrzymywać ceny detaliczne, które ustala wydawca. Nawet jeżeli wydawnictwo nie informuje o swoich cennikach, my je sprawdzamy na stronie internetowej. W kilku przypadkach okazało się to jednak niewykonalne, ponieważ wydawca sprzedawał szkołom książki taniej niż do hurtu. - Książki kupowane u pana są tańsze niż w księgarniach? - O jakieś 5-8 proc. Rynek księgarski narzuca swoje marże, bo ma pewną swobodę. My, pracując ze szkołami, tej swobody nie mamy. Musimy trzymać się cen, które ustala wydawnictwo. - Księgarz ma swobodę, a pan jej nie ma? - Księgarz jest zmuszony dodawać sobie te kilka punktów, bo jego rabat jest cieniutki. W tym roku to się jeszcze pogorszyło. Od 28 do 23 proc., które daje WSiP. To są rabaty nie do przeżycia, zmierzające do zniszczenia dystrybucji. - A na jakich rabatach mogliby swój biznes prowadzić hurtownicy i księgarze? - Nie odpowiem panu wprost, ale dam pewien przykład. Oficyna Stentor daje wprawdzie niski rabat, bo 28 proc., ale jest w stanie na piśmie zobowiązać się, że nie będzie sprzedawać klientom detalicznym, czyli nauczycielom, uczniom i rodzicom, z rabatem wyższym niż 10 proc. W związku z tym na dystrybucję zostaje 18 proc. I to jest autentyczne 18 proc. W przypadku innych wydawnictw, nawet gdy rabat dla dystrybutora jest wyższy, to suma rabatów, jakie są udzielane szkole, czyli 15 do 18 proc. plus darmowe podręczniki, pomoce dydaktyczne itp., daje rabat grubo przekraczający 20 proc. Jeżeli ja kupię w wydawnictwie nawet ze zniżką 30 proc., na opłacenie wszystkich kosztów pozostaje jakieś 8 proc. I to jest nieszczęście. Nie twierdzę więc, że 24 proc. to za mało, a 30 proc. to akurat. Problem polega na tym, że jeżeli wydawca da dystrybutorowi 24 proc. rabatu, to osoba fizyczna, czyli uczeń, nie powinna dostawać tych podręczników z 18 proc. rabatem. A tak się dzieje. - Pan stara się stosować do cen, które podaje wydawca? - Muszę, bo nie byłbym konkurencyjny na terenie szkoły. Muszę oferować je w takich cenach, jak wydawnictwo. - I niższych niż księgarnia. - Ale nie dlatego, że taki jest mój wybór, że ja chcę konkurować z księgarzem. Nie mam innego wyjścia. Dotknął pan najważniejszego problemu. Na terenie Śląska zostałem poddany pewnemu ostracyzmowi ze strony księgarzy. Oni do Famy nie chodzą, w Famie nie kupują, bo Fama sprzedaje w szkołach taniej niż oni u siebie. Błąd myślowy polega jednak na tym, że to nie ja im zabieram rynek. Gdybym nie ja sprzedawał w szkołach, na to miejsce weszliby wydawcy. - Są już od dawna... - No właśnie. Ja więc, tak naprawdę, ścigam się z wydawcami, a nie z księgarzami. Najsmutniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że wielu wydawców mówi mi wprost, że Fama to szkodnik. - Kto tak mówi? - Jeden z "największych" prezesów w tej branży tak powiedział. Bo ja mu zabieram najbardziej dochodowy segment. - To może szef MAC-a, Wojciech Krasuski? - Nie chcę wymieniać nazwisk, a Wojciecha Krasuskiego proszę z tym nie łączyć. Tak jednak jestem postrzegany. I naprawdę bardzo trudno prowadzi się firmę i sprzedaje podręczniki wbrew woli wydawców. Bo - może z wyłączeniem Adama Mazurka, któremu tą drogą pragnę serdecznie podziękować za lata wsparcia, czy Nowej Ery, która też zachowuje się poprawnie - przedstawiciele wydawnictw narzekają, że my psujemy im rynek. Oni muszą się napracować, a to Fama sprzedaje ich podręczniki. - Tylko z dwiema oficynami pan dobrze żyje? - Proszę pana, ja jestem wyjątkowo ugodowy człowiek i chciałbym z każdym żyć w zgodzie. Niestety, z całą odpowiedzialnością mogę to powiedzieć, bardzo niewielu wydawców darzy mnie sympatią. - Smutne to. - Smutne... Ja tego nie rozumiem. - Przecież kupuje pan od nich książki. - Ale oni mi łaskę robią, że je sprzedają. Są i tacy, którzy mi nie chcą sprzedać nawet za gotówkę. - Bo? - Bo nie. - Kto konkretnie? - Nie będę wymieniał ich nazw. Chcę robić swoje, tak jak to robię od 1990 roku. Pamiętam, kiedy pod koniec lat 90. Łukasz Gołębiewski udzielił radiowej Trójce serii wywiadów, w których narzekał na księgarzy, że są wszystkiemu winni. Zarzucał im brak aktywności, że nie wychodzą do klientów itd. I ja, jako księgarz, przejąłem się tym. - Rozumiem, że wraca pan do czasów, gdy prowadził księgarnie w Zabrzu i Piekarach Śląskich. - Tak. I ja z tych księgarń wyszedłem, zacząłem handlować z moimi dotychczasowymi klientami, czyli ze szkołami, które już w "peerelu" zamawiały u nas podręczniki. Nie wiem, czy pan wie, ale był taki okres, że przyjeżdżały do nas trzy stary podręczników wraz z rozdzielnikiem. I książki te trzeba było rozdysponować pomiędzy wszystkie szkoły w Piekarach. Ale ponieważ czasem przyszło więcej książek niż było uczniów, niektórzy mieli po trzy komplety. - Czemu pan to opowiada? - Bo bezpośrednia obsługa szkół nie była moją reakcją na jakieś problemy finansowe czy zmiany na rynku, lecz kontynuacją wszystkiego, co robiłem wcześniej. Po każdym sezonie podręcznikowym pozostawała mi znacząca ilość nie sprzedanych podręczników, z którymi coś trzeba było zrobić. Uruchomiłem więc hurtownię, której ojcem chrzestnym tak naprawdę jest Michał Szewielow. I tu muszę powiedzieć, że czuję się ogromnie zaszczycony, że miałem okazję tego człowieka poznać. Darzę go olbrzymim szacunkiem. - On pana namówił na założenie hurtowni? - On ją sfinansował. - Ale chyba nie z własnych środków. - Oczywiście, że nie. Jako PWN. Był rok 1992, może 1993. Nikt wtedy nie handlował podręcznikami akademickimi, wszyscy chcieli tylko słowniki i encyklopedie. A ja podpisałem z PWN-em umowę na sprzedaż także podręczników. W stałej ofercie miałem ponad 2000 tytułów. - Nie miał pan problemów z magazynem? - Mieliśmy bardzo sprawną logistykę przy magazynie o powierzchni 70 mkw. A obroty porównywalne z gdańskim oddziałem PWN-u. - Na Śląsku nie było oddziału? - Nie. Najbliższy był w Krakowie. - Co dalej? - Prosperita skończyła się wraz z wejściem na rynek Azymutu, w którym nawet nie wiedziano, że istnieje taka firma jak Fama. - Kto nie wiedział? - Przez litość nie będę wymieniał nazwisk. - Niech pan nie będzie taki litościwy. - W każdym razie zostałem sierotą po PWN-ie i musiałem zacząć sobie radzić. Poszedłem w kierunku zaopatrywania szkół. - Dla PWN-u nie było taniej kontynuować współpracę z panem? - Postawi pan kiedyś gorzałę, to opowiem panu takie historie, że pan zleci z tego krzesła. - Może pan powiedzieć teraz, a umówimy się na później. - Niektórzy mogliby poczuć się dotknięci. Jeździłem więc do Azymutu, próbowałem nasze biznesy jakoś połączyć. Nie powtórzę panu, co tam usłyszałem. - Odmówiono panu. - Właśnie, że nie. Oni nie rozumieli, o co mi chodzi. Sytuacja była taka, że do lutego miałem polecenie członka zarządu …
Wyświetlono 25% materiału - 1663 słów. Całość materiału zawiera 6654 słów
Pełny materiał objęty płatnym dostępem
Wybierz odpowiadającą Tobie formę dostępu:
1A. Dostęp czasowy 15 minut
Szybkie płatności przez internet
Aby otrzymać dostęp kliknij w przycisk poniżej i wykup produkt dostępu czasowego dla Twojego konta (możesz się zalogować lub zarejestrować).
Koszt 9 zł netto. Dostęp czasowy zostanie przyznany z chwilą zaksięgowania wpłaty - w tym momencie zostanie wysłana odpowiednia wiadomość e-mail na wskazany przy zakupie adres e-mail. Czas dostępu będzie odliczany od momentu wejścia na stronę płatnego artykułu. Dostęp czasowy wymaga konta w serwisie i logowania.
1B. Dostęp czasowy 15 minut
Płatność za pośrednictwem usługi SMS
Aby otrzymać kod dostępu, należy wysłać SMS o treści koddm1 pod numer: 79880. Otrzymany kod zwotny wpisz w pole poniżej.
Opłata za SMS wynosi 9.00 zł netto (10.98 PLN brutto) i pozwala na dostęp przez 15 minut (bądź do czasu zamknięcia okna przeglądarki). Przeglądarka musi mieć włączoną obsługę plików "Cookie".
2. Dostęp terminowy
Szybkie płatności przez internet
Dostęp terminowy zostanie przyznany z chwilą zaksięgowania wpłaty - w tym momencie zostanie wysłana odpowiednia wiadomość e-mail na wskazany przy zakupie adres e-mail. Dostęp terminowy wymaga konta w serwisie i logowania.
3. Abonenci Biblioteki analiz Sp. z o.o.
Jeśli jesteś już prenumeratorem dwutygodnika Biblioteka Analiz lub masz wykupiony dostęp terminowy.
Zaloguj się