Wtorek, 24 maja 2005
Dla mnie liczy się zysk
- W rekordowym dla was 2001 roku przychody firmy wzrosły o 43 proc., do ponad 18 mln zł, i nigdy tego poziomu nie udało się powtórzyć. To był rok ogromnego sukcesu "Dziennika Bridget Jones". Jeden bestseller potrafi zaważyć na wynikach wydawnictwa, ale trafić na taki tytuł jest chyba niezwykle trudno? - Przede wszystkim trudno jest przewidzieć, że jakaś książka zyska ogromną popularność, zwłaszcza gdy się kupuje nieznany jeszcze maszynopis, nieznanego w Polsce autora. A tak właśnie było w przypadku "Dziennika". Byłem przekonany, że tego typu literatura będzie się cieszyć zainteresowaniem, inaczej bym książki nie wydawał, ale na tak wielki nakład, w sumie ponad milion egzemplarzy, nie liczyłem. - A jak trafiłeś na "Dziennik Bridget Jones"? - Wydawałem "Wierność stereo" Nicka Hornby'ego. Powieść Helen Fielding wydawała mi się podobna, tyle że adresatem były kobiety, nie mężczyźni. - Często kupujesz książki nieznanych autorów? - Zwykle tak robię. Nie jest sztuką kupić wypromowany już na Zachodzie bestseller, tyle, że wówczas płaci się za prawa bardzo drogo. A ja lubię kupować tanio. - Czasem to się mści. Przez sknerstwo umknęły ci prawa do Paulo Coelho... - Absolutnie przez sknerstwo! "Alchemika" przeczytałem po angielsku i bardzo mi się spodobał. Wierzyłem w sukces tej powieści, ale pomyślałem sobie, że żaden inny polski wydawca się nią nie zainteresuje, bo Coelho był jeszcze wtedy nieznany. Agentka zaproponowała mi prawa za 1500 dolarów, ja powiedziałem, że mogę dać 1000 i spokojnie czekałem aż się zgodzi. Tymczasem zgłosiła się do niej Basia Stępień, która strasznie zapragnęła wydać "Alchemika" i dała, jak sądzę, o te 500 dolarów więcej. Można powiedzieć, że w głupi sposób straciłem co najmniej kilka milionów złotych. Ale ja tak nie myślę, ani nie zazdroszczę Basi, ani mi nie jest przykro, że to nie ja wydałem. Umiem się cieszyć także sukcesem innych. A poza tym nie można mieć pewności, że gdyby "Alchemik" ukazał się w Zysku i S-ka, to odniósłby taki sukces. Basia Stępień włożyła w tę książkę wiele zaangażowania, my mamy setki tytułów i trudno się czasem skupiać na jednym. - Płacąc wyższe zaliczki za autorów już znanych, masz większą pewność sukcesu... - Niekoniecznie. Zagraniczne listy bestsellerów nie zawsze są wyznacznikiem uniwersalnych gustów. - Po sukcesie "Dziennika Bridget Jones" pojawiło się w polskich księgarniach wiele książek, które były reklamowane jako przypominające ten bestseller. Wielu wydawców skorzystało na waszym hicie. - To akurat było łatwe do przewidzenia, że po "Bridget Jones" pojawi się moda na literaturę dla trzydziestolatek. My też w serii "Kameleon" wydawaliśmy wówczas wiele tytułów dla kobiet. Problem w tym, żeby nie przesadzić, bo jakby się uprzeć, to nawet Orzeszkową można reklamować jako XIX-wieczną Helen Fielding. - W serii "Kameleon" ukazało się wiele powieści pisarek anglojęzycznych, tymczasem w największym stopniu sukces "Dziennika Bridget Jones" wykorzystała Katarzyna Grochola i wydawnictwo W.A.B. - Miałem możliwość wydawania Grocholi i z niej nie skorzystałem, choć jej książki mi się podobają. Byłem kiedyś w jury konkursu na inscenizację teatralną dla "Sceny na Piętrze" w Poznaniu i wygrał tekst autorstwa Grocholi "Przegryźć dżdżownicę". Potem autorka skontaktowała się ze mną, chciała nam dać swój maszynopis, ale my wówczas mieliśmy taką zasadę, że wydajemy wyłącznie powieści nagrodzone w ogłaszanym raz do roku konkursie. To był duży błąd, bo pisarze musieli rok czekać na werdykt jury i wielu traciło cierpliwość. Potem te książki ukazywały się gdzie indziej. Tak samo było z Januszem Wiśniewskim, nie chciał czekać na ogłoszenie konkursu i opublikował "S@motność w sieci" w Czarnym i u Prószyńskiego. Ale historia pokazuje, że bardzo często dobre książki nie mogą długo znaleźć swoich wydawców. Przecież "Harry'ego Pottera" kupił za grosze mały wydawca. "Imię róży" też długo nie mogło znaleźć odważnego... O takich przypadkach można opowiadać w nieskończoność. - Czy trudno jest zdecydować się na wydanie debiutu polskiego autora? - Na pewno wśród wydawców pokutuje przekonanie, że najlepiej eksploatować znane już nazwiska. Nawet jeśli są to już ramotki, to i tak lepiej lub gorzej, ale się sprzedadzą. I to wina wydawców, że z takimi obawami podchodzą do nowych autorów. Brak umiejętności odkrywania i promowania nowych nazwisk to jeden z przykładów niedojrzałości naszego rynku. Dopóki się tego nie nauczymy, nasi czytelnicy będą zalewani książkami typu "podobne do Bridget Jones" albo "podobne do Kodu Leonarda da Vinci". My nie szukamy nowych rzeczy, tylko odcinamy kupony od wcześniejszych sukcesów własnych lub innych wydawców. Na pewno siłę firmy buduje się na odkrywaniu rzeczy nowych, a nie na odgrzewaniu starych pasztetów. A przecież trzeba pamiętać, że rynek czytelniczy jest w Polsce bardzo mały, więc tym bardziej musimy nauczyć się kreować nowe zjawiska. - Co masz na myśli, mówiąc o małym rynku? - Zobacz, że przeciętny pierwszy nakład beletrystyki to 3000 egz. A przecież potencjał rynku jest znacznie większy. Bo jeżeli bestsellery sprzedają się w liczbie 200 czy 300 tys. egz., to jednak jest grupa odbiorców. Tylko nie potrafimy dać im dostatecznie interesującej książki. Może zatem rynek nie jest mały, ale na pewno bardzo niedojrzały. Być może wydawcy nie potrafią w dostatecznym stopniu reagować na potrzeby odbiorców. W końcu w Wielkiej Brytanii nakład 80 tys. egz. beletrystyki nie jest niczym wyjątkowym. I tu jest niestety główny problem, bo skoro u nas 80 tys. egz. to rzadkość, to skąd wydawca ma brać pieniądze na promowanie i wynajdowanie nowych talentów? - Wróćmy do książki Coelho. Powiedziałeś, że być może w twoim wydawnictwie "Alchemik" nie odniósłby takiego sukcesu jak w Drzewie Babel. Zatem sukces nie zależy wyłącznie od tego, czy książka jest dobra czy zła. - W przeważającej mierze nie zależy od tego czy jest dobra, bo ważniejsze jest czy trafia w oczekiwania czytelników i czy jest agresywnie promowana. Ja zawsze mówię, że wydaję te książki, które mają szansę się sprzedać, a po te, które lubię, idę do księgarni i je sobie czytam. Jak mi się jakaś książka bardzo podoba, to kupuję kilka egzemplarzy i daję je znajomym, żeby też sobie przeczytali. Dla mnie, Tadeusza Zyska, liczy się przede wszystkim wynik finansowy, czyli rentowność tego, co robię oraz to, czy jest czytelnicze zapotrzebowanie na daną książkę. A wracając do sukcesu takiego czy innego tytułu, to na pewno ogromne znaczenie ma wkład wydawcy w promowanie książki. - Ale przecież wy prawie w ogóle nie promujecie swoich książek. Nie wykupujecie billboardów, chyba nigdzie nie reklamujecie się poza "Magazynem Literackim KSIĄŻKI"... - Bo ja nie widzę sensu wydawania setek tysięcy złotych na reklamę książek, które na to nie zarabiają. Na billboardach można promować super hity, które mają ogromną sprzedaż, ale one zwykle są wydarzeniami i bez tego typu reklamy. A jeśli jest inaczej, jeśli wydajemy ogromne pieniądze na promocję książki, która na nią nie zarabia, to jest to nieuczciwe, bo wkładamy w jeden tytuł zysk wypracowany na sprzedaży innych autorów. To jak oni muszą się czuć? Przecież powinni przyjść i zapytać: dlaczego płacisz za reklamę pisarza X, a nie za reklamę moich książek? Żeby zrobić dobrą kampanię promocyjną potrzeba ponad 100 tys. zł. A średni przychód ze sprzedaży przeciętnego nakładu to 60 tys. zł. Billboardy to koszt ok. 100 tys. zł, publiproksy - ok. kilkadziesiąt tysięcy złotych, a ich przełożenie na sprzedaż - w bardzo wielu przypadkach - minimalne. A poza tym ja nie lubię sztucznego rozgłosu wokół moich książek. Oczywiście, jak każdy wydawca, bardzo lubię tytuły, które można dodrukowywać co pewien czas i regularnie się wyprzedają. Dlatego rzadko chwalę się wielkością sprzedaży, gdyż czasem mam wrażenie, że wydawcy biorą udział w jakiejś bliżej mi nie zrozumiałej grze, wzajemnie się licytując. - Autorzy nie naciskają na to, by reklamować …
Wyświetlono 25% materiału - 1220 słów. Całość materiału zawiera 4881 słów
Pełny materiał objęty płatnym dostępem
Wybierz odpowiadającą Tobie formę dostępu:
1A. Dostęp czasowy 15 minut
Szybkie płatności przez internet
Aby otrzymać dostęp kliknij w przycisk poniżej i wykup produkt dostępu czasowego dla Twojego konta (możesz się zalogować lub zarejestrować).
Koszt 9 zł netto. Dostęp czasowy zostanie przyznany z chwilą zaksięgowania wpłaty - w tym momencie zostanie wysłana odpowiednia wiadomość e-mail na wskazany przy zakupie adres e-mail. Czas dostępu będzie odliczany od momentu wejścia na stronę płatnego artykułu. Dostęp czasowy wymaga konta w serwisie i logowania.
1B. Dostęp czasowy 15 minut
Płatność za pośrednictwem usługi SMS
Aby otrzymać kod dostępu, należy wysłać SMS o treści koddm1 pod numer: 79880. Otrzymany kod zwotny wpisz w pole poniżej.
Opłata za SMS wynosi 9.00 zł netto (10.98 PLN brutto) i pozwala na dostęp przez 15 minut (bądź do czasu zamknięcia okna przeglądarki). Przeglądarka musi mieć włączoną obsługę plików "Cookie".
2. Dostęp terminowy
Szybkie płatności przez internet
Dostęp terminowy zostanie przyznany z chwilą zaksięgowania wpłaty - w tym momencie zostanie wysłana odpowiednia wiadomość e-mail na wskazany przy zakupie adres e-mail. Dostęp terminowy wymaga konta w serwisie i logowania.
3. Abonenci Biblioteki analiz Sp. z o.o.
Jeśli jesteś już prenumeratorem dwutygodnika Biblioteka Analiz lub masz wykupiony dostęp terminowy.
Zaloguj się