Literatura pióra tego obdarzonego plastyczną wyobraźnią autora przynosi kolosalny wymiar poznawczy. Tak dzieje się również w przypadku jego najnowszej książki. Jednak tym razem otrzepuje on z naftaliny nie postać zacną, jak w przypadku wcześniejszych powieści biograficznych, wspomnijmy kolekcjonera dzieł sztuki Ignacego Korwin-Milewskiego, najbogatszego Polaka w dziejach – Karola Jaroszyńskiego, czy też czy konspiratorów z rozmaitych epok – Emanuela Szafarczyka i Stanisława Ostwinda.
(Anty)bohaterem jest Julian Bałaszewicz, potomek rodziny szlacheckiej z Wileńszczyzny, prowokator policji carskiej penetrujący polską emigrację w Paryżu oraz Londynie przed i po powstaniu styczniowym. Wcielając się w hrabiego Alberta Potockiego (ów padł ofiarą cholery), spowodował niepowetowane straty.
Przed działalnością agenturalną, uprawianą z powodzeniem przez lat kilkanaście – co przekonuje zarówno o jego nadzwyczajnych szpiegowskich zdolnościach, jak i piramidalnej naiwności naszych emigrantów politycznych – usiłował zaistnieć jako edytor i dziennikarz: „Pod innym nazwiskiem zamieściłem tekst dotyczący zesłańca Bakunina. Wyśmiewałem jego małżeństwo z Polką, Antoniną Kwiatkowską. Pisałem o dzieciach, których ojcem był jakiś włoski anarchista. To przecież mogło zainteresować wielu ludzi, przynieść rozgłos. Przez chwilę przeglądałem kolejne strony, zastanawiałem się, w czym tkwi błąd, dlaczego miesięcznik nie znalazł odbiorców. Może powinienem był pisać o francuskiej modzie? Albo o tych dzikusach z Ameryki? Przecławski mówił, że ludzi interesują tylko sensacyjne zdarzenia, że nikogo nie obchodzą idee. Może gdybym znalazł gdzieś takiego pisarza jak Turgieniew albo ten młody Tołstoj, gdybym drukował ich nowele albo powieści w odcinkach? Ale takiemu musiałbym zapłacić duże pieniądze. Skąd je brać? Koło się zamyka. Żeby mieć pieniądze, musisz mieć pieniądze”.
I właśnie chęć zdobycia fortuny skierowała go na drogę zdrady narodowej. Kres przeszło czterdziestoletniej egzystencji opisywanego niknie w tumanie dziejów. Stąd wziął się tytuł tej solidnie udokumentowanej i pod każdym względem porywającej narracji, aż proszącej się o ekranizację.
Skądinąd Bałaszewicz wykazywał też aspiracje literackie. W roku 1860 opublikował w Moskwie tomik zatytułowany „Niezabudki z brzegów Newy”: „Lubiłem myśleć o sobie jako o poecie. Czasami zdarzało mi się deklamować swoje wiersze w jakimś gronie znajomych. Słuchałem pochwał, ale przecież nikt z tych ludzi nie znał się na poezji. Nikt! Nie poszło w armii, jako wydawca, musiałem to sobie jasno powiedzieć, też nie dałem rady. Chciałem być poetą, ale czułem, że nigdy nie doścignę tych największych. Więc po co?”.
Rzeczywiście, stawać w szranki ze Słowackim czy Lermontowem absolutnie nie mógł. Natomiast bez wątpienia trafił do elity szpiegowskich szwarccharakterów.