Piątek, 8 czerwca 2012
WydawcaW.A.B.
AutorWojciech Albiński
RecenzentTomasz Zbigniew Zapert
Miejsce publikacjiWarszawa
Rok publikacji2012
Liczba stron256


Kto wie, czy autor tej książki nie jest
największym literackim objawieniem
III RP. Wprawdzie debiutował, jako pisarz,
za wczesnego Gomułki (na łamach
„Współczesności”), a potem – już jako emigrant
– drukował w paryskiej „Kulturze”,
jednak pierwszą książkę opublikował dopiero
w roku 2003. „Kalahari” przyniosło
mu Nagrodą Literacką im. Józefa Mackiewicza.
Kolejne zbiory: „Królestwo poszukuje
kata”, „Antylopa szuka myśliwego”,
„Lidia z Kamerunu” i „Achtung! Banditen!”
ugruntowały pozycję Wojciecha Albińskiego.
W najnowszej prozie powracają
motywy afrykańskie. I nic dziwnego, ponad
trzy dekady spędził na Czarnym Lądzie.
Głównie w Republice Południowej
Afryki, w ostatnich latach przeistaczającej
się społecznie, politycznie, obyczajowo
i mentalnie. I przede wszystkim o tym
traktuje ta oszczędna, wyrazista i bardzo
autentyczna proza, dowodząca doskonałego
zmysłu obserwacji oraz dogłębnej znajomości
tematu.

„Pora lunchu, z pobliskich biur spływali
menadżerowie na szybki posiłek. Zwykle
dwóch, trzech białych i jeden czarny…
Taka nastała teraz mowa. Musiał być jeden
albo dwu z grupy ludnościowej uprzednio
uciskanej. To dobrze świadczyło o fi rmie.
Pokazywało, że jest postępowa, nie hołduje
rasowym przesądom. A gdy trzeba było
coś załatwić z rządem, czarny partner albo
dyrektor stawał się nieodzowny” – jak widać
poprawność polityczna jest niezależna
od szerokości geografi cznej.

„Nie ucywilizujemy Afryki ani milionów
natvies. I oni tego nie pragną. Dumni
są ze swojej kultury i swoich obyczajów. My
tych obyczajów często nie rozumiemy, tak
jak oni nie rozumieją naszych. Trudno wymagać,
żeby cały świat się z nami zgadzał.
Kiedy nasi przodkowie przybyli do Cape’u
w XVII wieku, kraj był pusty z wyjątkiem
kilku buszmeńskich plemion. A teraz mamy
ich miliony! Oprócz nich Hindusi, których
nawieźli Anglicy do cięcia trzciny cukrowej
w Natalu. Czy ktoś widział jednego Hindusa,
który by chciał wrócić do Indii? Jakby
im było tak źle, jak niektórzy narzekają,
to dlaczego by tu siedzieli, a nie wracali do
swego Bombaju?”.

Albert, jak się zdaje porte-parole autora,
„unikał drażliwych kwestii, zgadzał się
tylko z jednym: rozrodczość. To rozrodczość
spowodowała, że Soweto trzeba ciągle
powiększać, budować
nowe domy,
odcinać ziemię po
kawałku i przeznaczać
ją dla czarnej
populacji”.

Współczesny wizerunek południowego
skraju Afryki zaprezentowany przez prozaika
różni się od tych widocznych w folderach
biur podróży: „Po wypadkach rozzłoszczeni
właściciele samochodów często
sięgają do rewolwerów, próbując zgładzić
świadków albo trwale pouczyć stronę winną.
(…) Tu, jeśli sprawy są nie do zniesienia,
wyciąga się wielkokalibrowy rewolwer.
(…) Czy żeby kogoś zabić, trzeba specjalnych
powodów?”

Trudno się, zatem dziwić, że coraz więcej
afrykanerów opuszcza swoją ojczyznę,
co bez wątpienia wiedzie do jej zubożenia.
Bardzo wątpliwe, by tę lukę zdołali wypełnić
czarni. Na przykład Filomen z opowiadania
„Siostry świętej doktryny”, którego
„największym marzeniem jest ożenić się
z siostrą zakonną, gdyż mają wiele zalet,
a największa jest ta, że szanują mężczyznę.
Idealnie nadają się na żony”.

Podaj dalej
OCEŃ KSIĄŻKĘ