„Fascynują mnie niuanse współistnienia w Europie. Chodząc po Brukseli, zaglądam równocześnie do zaułków mojej wschodnioeuropejskiej głowy. Odwiedzam polskość przedzieloną szlabanem – tu siermiężny znak z napisem »socjalizm«, tam plakietka z neonem »kapitalizm«. Snuję się w oparach martyrologii, zamiast gałęzi widzę sztandary, pod stopami pękają mi nie szyszki, a złudzenia. Drą się i jojczą biało-czerwone ptaki, chwaląc własny ogon…”.
To nie jest przewodnik po Brukseli, nawet nie opowieść o Brukseli, raczej rozprawa z Belgią, krajem dla autorki miłym i sympatycznym, choć poza jego stolicę w tej narracji nie wychodzi. Belgia miała kilku już monarchów, ale dominuje Leopold II, kawał zbója, oszusta i psychopatycznego kmiota z kompleksami, który swoją wolę potrafił narzucić poddanym – chętnym, to prawda, bo nagle stawali się mieszkańcami samodzielnego królestwa, a przy okazji współwłaścicielami bogatych afrykańskich posiadłości. Co do dziś im się czkawką odbija, i oby tak było jak najdłużej, póki ostatni Belg nie pojmie stopnia podłości władcy. Można oczywiście tłumaczyć ówczesne podejście do przejmowania dalekich ziem, by „nieść cywilizację”, ale ani wtedy, ani dziś nie da się bronić obcinania rąk jako arytmetycznego znacznika.
Autorka mieszka w Brukseli od 2005 roku, uwielbia to miasto, ono ją porywa i zachwyca, czuje się tu dobrze, odpowiada jej klimat, atmosfera, architektura, głębokie poczucie multikulti. Ale – mówię o sobie – nie potrafiła mnie przekonać, bym Brukselę miał wybrać jako miasto mej emerytury, nawet jeśli miałbym się w tej nie najtańszej metropolii z czego utrzymać. Może po prostu za mało w tej książce portretu Brukseli, zbyt on rozmyty, zbyt przytłacza go opis kraju. Mówiąc potocznie, wszystko się tu z d… kojarzy, zbyt wiele odniesień do paskudnego króla, wybielających go historyków, histerycznych mieszkańców, którym „inni” chcą przemodelować świetlaną historię. Doskonale to znamy z naszego otoczenia, więc można by teoretycznie przyklasnąć, tyle że Bruksela, mimo że nieustannie wspominana, na tym portrecie jest zaledwie tłem.
Czy to źle? Nie jestem w stanie dać jednoznacznej odpowiedzi. Mnie to przeszkadza, i o tym mówię. Inaczej widzę ten obraz jej pędzlem malowany – sam siebie pytam dlaczego. Znam wiele miast zasobnej zachodniej Europy, w kilku mieszkałem (co tu podkreślam, by nie wyjść na turystę w mej ocenie książki), Bruksela dziwnie mnie nie urzekła. Nie czułem w niej „zwierzęcej, pogańskiej, boskiej, ludzkiej, niekrólewskiej” aury, tak pociągającej autorkę. „Piczka-zasadniczka”, od Berlina, Amsterdamu, Paryża wiele ją dzieliło. Najpewniej powinienem znów się tam wybrać, poczuć pod stopami Sen. Może tło nabierze innych barw. Bo, paradoksalnie, lektura do tego zachęca – to narracja jest „zwierzęca”, autentycznie zaangażowana, pozbawiona rewerencji. Dlatego dobrze się to czyta.