Przy śniadaniu nastawiam ucha, bo w radio przeglądy prasy. Głos Jerzego Kisielewskiego, tak podobny do głosu jego ojca, Kisiela, mówi mi, że w „Dużym Formacie” jest dyskusja o literaturze. W południe więc jadę po gazetę i zasiadam przy kawie nad tekstem Krzysztofa Vargi Kubuś Puchatek literatury, czyli chcemy więcej miodu – tam czytam, że pisarka Małgorzata Kalicińska zaatakowała stan literatury, skupiając się głównie na niesprawiedliwym systemie nagród literackich, a pisarz Ignacy Karpowicz odpowiedział jej ostro i szyderczo. Sam Varga niedwuznacznie jest po stronie Karpowicza, pisząc o racjach jego przeciwniczki „kwękała nieszczęsna Kalicińska”. Nie dziwota. Karpowicz był dwa razy nominowany do Nike, tak samo Varga, no to jak mają być przeciw nagrodzie, jurorom, kryteriom jurorów. Pewnie każdy z nich tę nagrodę w swoim czasie dostanie, cóż to byłaby za głupota, aby podcinali tę gałązkę, na której wiją gniazda. Dowiaduję się jednak, że wprawdzie tu chodzi o przechył korabia literatury ojczystej polegający na tym, że jedni mają nakłady bez nagród, inni nagrody bez nakładów, ale nie tylko o to. Kalicińska chce bronić literatury słonecznej, pozytywnej, krzepiącej, przed siłami, które promują literackie „grzebanie w najciemniejszych zakamarkach zboczeń”, a Vargę cieszy wprawdzie fakt jakiegokolwiek sporu o pisarstwo, ale gorzko stwierdza „nie da się rozpętać burzy o literaturę w kraju analfabetów”, i to w sytuacji gdy „literatura jako sztuka pisania odchodzi w niesławie”. Trochę jestem zakłopotany, literaturą powinni zajmować się krytycy i literaturoznawcy, pisarze powinni raczej zajmować się światem i zaświatem, a od wystawiania cenzurek kolegom mogło by i powstrzymać dobre wychowanie. Przypuśćmy jednak, że pojawił się stan wyższej konieczności. Próbuję więc spojrzeć na te spory z szerszą perspektywą. Oczywiste jest, że literatura nie tylko często portretuje czy karykaturuje współczesność, ona też jest częścią współczesności, która rodzi się na naszych oczach, a tuż za naszymi plecami staje historią, dziedzictwem. Tu w myślenie moje włączają się wrażenia niedawnej wycieczki. Wrocławscy przyjaciele zabrali mnie na ostatni październikowy weekend w Jeseniki, takie czeskie Beskidy z dominującym wierchem Pradziada. Mówili nam Czesi w lesie pod Pradziadem – uratowaliśmy świerk jesenicki, a ginął. Recepta okazała się prosta – trzeba było przestać sprzątać z lasu zwalone pnie. Ten świerk, aby rosnąć, musi żywić się próchnem swoich poprzedników. Czy naszej cywilizacji nie potrzebne do życia próchno minionego? Drukujemy nowości, rzadko wznawiamy wielkie dzieła przeszłości. Łatamy zabytki, otwieramy muzea. A jednocześnie – przestajemy się rozmnażać, rozrywają się ogniwa pokoleń, milknie narracja rodzinnej sagi, synowie nie chcą bibliotek ojców, bo wszystko jest w guglach i wikipediach, wnuczki nie chcą słuchać babcinych opowiadań, bo nie takie historie mają na fejsbuku. Jak my tu jeszcze jesteśmy w Europie? Polacy, Czesi, Słowacy, Niemcy, Austriacy i Węgrzy? Czy utrzymamy swoją obecność? Mamy technologię, kulturę, obronność, ale co z tego, gdy słabnie biologiczne trwanie, a coraz mniej liczni młodzi jakoś zasługują na …