Dwa lata temu pisałam pracę doktorską zatytułowaną Niech sczezną krytycy!, fragmenty publikowałam w „Wyspie”. Dla wielu moje obserwacje i wnioski wydawały się nie do przyjęcia, nie do pomyślenia. Prawdę mówiąc, sama jeszcze wtedy łudziłam się, że przetrwamy (my, krytycy) w jakiejś medialnej niszy – choć dostrzegałam zagrożenia i odczuwałam stopniową, acz konsekwentną eliminację z łamów, ekranu i fal eteru. Jednak złowieszcze życzenie ziściło się. Po upływie tych dwóch lat mogę wszem i wobec obwieścić: sczeźliśmy. Krytyka artystyczna – literacka, plastyczna, muzyczna, filmowa czy teatralna – przeszła do historii jak zawód garncarza czy kominiarza. Co i jak ocalić z krytycznego dorobku? Mam metodę – samobójstwo. Ocalenie przez całopalenie. I odrodzenie na innych warunkach. Skok w samodzielność Zabiłam się trzy lata temu w maju. Skoczyłam w przepaść samodzielności. A w Polsce freelancerstwo, czyli zawód wolny, to zawód najwyższego ryzyka. Jednostka z zewnątrz, usiłująca przebić się przez zasieki redakcyjnych układów, jest bez szans. Argument w postaci bagażu wiedzy czy talentu tylko obciąża jak kamień u szyi. Taki delikwent stanowi zagrożenie dla miernych, dyspozycyjnych, słabych. Ale żeby popełnić samobójstwo, trzeba mieć jaja. Znaczy, siłę charakteru. Mam. Więc zabiłam się te kilka lat temu, z nadzieją na efekt feniksa. Wolałam to niż stagnację i stan permanentnej frustracji. Mogłam jeszcze trzymać się pazurami ostatniego skrawka wolnej przestrzeni, jaką mi pozostawiono. Mogłam przyduszać się w coraz gęstszej atmosferze. Mogłam znosić znój durnych obowiązków. Jednak zamiast tego – poszłam w samobója: wymówiłam pracę w redakcji „Rzeczpospolitej”. Zrezygnowałam z etatu, początkowo jeszcze godząc się na współpracę. Po pewnym czasie nawet taki układ wydał mi się zbyt kompromisowy. Zerwałam wszelkie linki. Skreśliłam się z listy krytyków sztuki. Ku uldze wielu osób. Dlaczego nie Powód był – miejsce na łamach przeznaczone na kulturę, a zwłaszcza na sztukę kurczyło się w przyspieszonym tempie. Dławiłam się niespełnieniem. Z krytyki stawałam się informatorem o wystawach, o których pisali i mówili wszyscy. Chciałam rozszerzyć pole aktywności na film, modę czy literaturę, lecz bez aprobaty: przecież nie jesteś specjalistką, twoja dziedzina to plastyka. Jestem przekonana, że nie można uprawiać jakiejkolwiek krytyki, nie obserwując różnych dyscyplin kultury. A nawet więcej – trzeba podpatrywać obyczajowość, zachowanie, ubiór, formy spędzania wolnego czasu. To wszystko są naczynia połączone. Ważna jest także kultura słowa, mówionego i pisanego; kultura myśli; kultura bycia (tu kuriozum: jeden z naczalstwa nigdy nie raczył skinąć głową na dzień dobry, choć mijaliśmy się w redakcji przez kilkanaście lat; kiedyś nawykowo pochyliłam się w powitalnym odruchu, lecz pozostało to bez odzewu. Coraz powszechniejszy, współczesny bon ton). Feniksowanie Zrobiłam ten krok w czeluść samostanowienia. I naprawdę dla wielu przestałam istnieć. Skończyły się zaproszenia na wystawy i wyjazdy. Dorobek okazał się bez znaczenia. Mimo to nie żałuję ucieczki z tamtego życia. Zobaczyłam realia. I wiem: dla większości nie ma mnie, nie liczę się jako człowiek latami próbujący pośredniczyć między twórcami a odbiorcami. Bo w tych ostatnich nie ma łaknienia kultury. A już na pewno nie ma potrzeby zgłębiania dokonań plastycznych. Konstatacja, że tylko się pochlastać. Ale wolę najgorszą prawdę niż bujanie w odmętach złudzeń. Co do samobója – nie po raz pierwszy je popełniałam. Miałam w tym doświadczenie. Wiedziałam, że tylko tak można się uratować, ocalić. Co ocalić? Siłę twórczą, potencjał kreatywności, którego utrata jest jak utrata duszy. A tak – zabijesz się, trochę poboli, a potem można będzie złożyć się do kupy, nieco już inaczej. Tworzyć się od początku, w innym środowisku, z energią opanowując nieznaną wiedzę i kolejne sprawności. W dodatku na ten nowy teren można wnieść coś własnego, nieskażonego nawykami, konformizmem, układami. Słówko o poprzednich samobójach. Pierwszy raz to było jakoś na początku lat 90. Nasz świeży kapitalizm podnosił wszystkim adrenalinę; sprawiał, że chodziliśmy jak na haju, wierząc w demokrację i nieskończone możliwości samorealizacji. Naiwność? Nie tylko mnie się tak wydawało. Usiłowałam łączyć malowanie i rysowanie z pracą zarobkową. Ale to się nie sprawdza, niezależnie od sytuacji. Kto nie poświęca się sztuce w całości, bez ograniczeń czasowych, nie zwracając uwagi na inne zobowiązania, ten nigdy nie osiągnie tego, o co każdemu artyście chodzi. Nie mam na myśli nieśmiertelności czy zajęcia miejsca w historii sztuki. Po prostu, kto naprawdę JEST …