Część I Andrzej mówił, że z małymi dłońmi nie można długo żyć. I miał rację. Zabrał mnie wozem prawie spod domu. Jechał do biblioteki, żeby popatrzeć na bibliotekarkę, która miała duże piersi i latem nic nie nosiła pod luźną lekką sukienką. Szkoda mu było godzin, kiedy się na nią nie gapił. Ale tak naprawdę bardziej lubił swoje podwórko i dom, w którym coraz mniej czuł swojego życia. – Ja tam żyję – mówił mi na wozie – ale już nic nie czuję jak dawniej. Rzeczy inaczej wyglądają i inaczej pachnie jedzenie. W domu jestem, ale czuję, że mnie tam nie ma. Już sprzedałem dom Michałowi za grosze, bo po śmierci co z tym miałoby się stać? A te grosze to takie grosze przedśmiertne. Może zdążę wydać. Przed kioskiem zacząłem przysypiać na starych workach na wozie. Trzęsło mnie trochę. Andrzej dał mi kilka łyków zimnego piwa. Takie mu coś łagodziło, pomagało. Widziałem z tego wozu niebo, kawałki topoli, które sadził mój ojciec kiedyś, widziałem plecy Andrzeja, a jak podniosłem głowę, to kawałek zadu konia. Pojechałem wozem z Andrzejem do sąsiedniej wsi. Nie chciało mi się schodzić. Potem Andrzej mnie zostawił na krzyżówkach niedaleko domu mojego ojca, mojej matki i mojego domu, który wciąż, według prawa, od trzystu lat należał do gminy ewangelickiej i nigdy nie stał się formalnie nasz. Potem Michał żył w domu Andrzeja. W pustym domu. Kilka dni po śmierci Andrzeja wystawił przed dom fotel, bo zawsze tego chciał. Andrzejowi było szkoda robić takie rzeczy. A Michał niczego nie szanował. Fotel mógł zmoknąć i zgnić, ale przez kilka wietrznych dni stał i Michałowi dawał radość. Andrzej już nie żył, ale coś jeszcze przy mnie z niego zostało, jakby rodzaj życia. Przypominało mi się tylko, że siedział ze mną przed domem nauczycielskim. Jest już inny czas, zawsze jest inny czas, a ludzie martwi próbują się znowu do niego dostać. Pod koniec zimy przestałem palić w piecu. Musiałem się położyć w pokoju z telewizorem i myśleć. Robię tak co jakiś czas, żeby przeżyć. To proste, proste jak jedzenie, picie, spanie z żoną. Żona pali w piecach za mnie. Jest ciepło. W moim warsztacie w piwnicy robię różne niepotrzebne ozdoby, których nikt nie chce kupić. Oblewam lakierem i usztywniam grzyby, wycinam z drewna figurki, kleję różne rzeczy. I to tam zostaje w piwnicy, bo nie ma gdzie tego sprzedać. Za słaby jestem na układy z ludźmi. Jestem człowiekiem, któremu wystarczy parę groszy na przeżycie, żeby miał spokój duszy. Spokój może kosztować niewiele. Żona przyszła brudna na twarzy od węgla. Szykowała piece na następny dzień. Nie było zimno, wczesna jesień, ale mógł przyjść przymrozek. Usiadła w fotelu, w pokoju, w którym leżałem. – Zrobię coś do jedzenia – powiedziała. – Zrób jajecznicę z kiełbasą. – I z pomidorem. – Zrób też herbatę z cytryną. – Był Władek. Chciał, żebyś do niego przyszedł po te drzwi na dół, na klatce. – Nie może poczekać ? – Mówi, że nie ma gdzie ich trzymać. – Poczeka. – Dla ciebie wszystko może czekać. – Jutro pójdę. – Gdzie pójdziesz, chory jesteś. Chyba, że się lepiej czujesz ? – Lepiej. – To idę robić kolację. Poszła z brudną od węgla twarzą. Patrzyłem przez okno na niebo, które zawsze tak samo mnie cieszy. Ale pomyślałem, że cieszy też mnie słowo: nic. Bo nic na świcie tak samo istnieje, jak wszystko. Potem niebo przygasło, robił się na dobre wieczór. Żona włączyła telewizor. Oglądaliśmy dziennik i jedliśmy jajecznicę. Cieszyłem się jak dziecko, czułem się tak, jakby zbawienie było niepotrzebne. *** Następnego dnia poszedłem pieszo do Władka po drzwi wejściowe do naszej klatki. Nie wiem, kim jest Władek, bo jest stolarzem, był nauczycielem, hodowcą pomidorów i cebuli, jest magistrem filologii polskiej i rosyjskiej. Zna też niemiecki. Zawsze słucha żony, robi bardzo dobre wino i udaje, że żadnej szkoły nie skończył i że jest prosty. Nie lubi szkół. Chciał być kiedyś księdzem i jak wypije trzy kieliszki, zaraz o tym opowiada. Ta opowieść nie ma końca. Tak jak nic nie ma końca. Władek był uśmiechnięty i miał na sobie świeżo upraną koszulę. Wyglądał, jakby gdzieś miał iść. Wyjął papierosa i czekał na środku podwórza, bo widział mnie od jakiegoś czasu. Nic tego dnia nie mówił. Był zły i naburmuszony. Poszliśmy do jego stodółki drewnianej, jedynej rzeczy, jaką zostawił po swoim zmarłym ojcu. Słyszałem, że stodółka będzie wiecznie stała, bo jest miejscem, znakiem, gdzie Żydzi zakopali swój majątek przed wywózką do krematorium w …