Niewiele można powiedzieć o ACTA, bo to dokument celowo zbudowany tak, aby go można było dowolnie interpretować. A prawo do interpretacji zawsze przyznaje sobie sama władza wykonawcza. Kły i pazury. Czyż nie czytaliście „Szkoły wdzięku i przetrwania”? Jako autor od pół wieku śledzę przemiany prawa autorskiego, śledzę, bo żyłem i żyję z honorariów. Tendencja jest jedna, stabilna. Każda modyfikacja czy nowelizacja przynosi więcej praw, więcej przywilejów producentom, wydawcom i nadawcom, a szczególnie wielkim koncernom medialnym. Zawsze też podwójnie pogarsza się sytuacja twórców. Nie tylko uszczupla się możliwość uzyskania dochodów, zawsze także zmniejsza się możliwość dochodzenia swoich praw — przepisy prawa stają się bardziej szczegółowe, zawiłe, pisane prawno-administracyjnymi żargonami, dostępne dla specjalistów, podatne na wieloznaczne rozumienie. Stale rosną też koszty ewentualnego postępowania procesowego. Od AKTA nie mogę więc spodziewać się niczego dobrego ani jako autor, ani jako internauta. Mimo to — śledzę sprawę z uwagą, próbuję czytać publicystykę, także emocjonalne wynurzenia blogerów i wywody prawników, słucham w mediach polityków i opozycji, a przede wszystkim zajmuje mnie ruch sprzeciwu, demonstracje, pikiety i zadymy. Wpatruję się w coś, co stało się swoistym logo tych zgromadzeń, dobrowolnie przyjętą „pieczęcią”. To maska z filmu „V jak Vendetta” przenoszącego na ekran postać z popularnego komiksu. Maska ma podwójne zakorzenienie znaczeniowe — w pierwszym nawiązuje do jednej z rzeczywistych postaci z nieudanego antykrólewskiego zamachu angielskich katolików z roku 1605. W drugim — do fikcyjnego „terrorysty wolności” z przeniesionego na ekran kultowego komiksu Alana Moore’a rysowanego przez Davida Lloyda. W filmie z 2006 roku terrorysta V posługuje się maską wzorowaną na komiksowej wersji twarzy bohatera historycznego „spisku prochowego”, Guya Fawkesa. Trudno powiedzieć, czy którekolwiek z tych znaczeń jest rzeczywiście ważne dla współczesnych demonstrantów z ruchu „oburzonych” czy ruchu „ACTA-nie”. Chyba przyjęli ten symbol, bo to przede wszystkim maska szydercza i popkulturowa, a co najważniejsze — męska. Drwiąco uśmiechnięty przystojniak z nochalem jak się patrzy, z uwodzicielskimi wąsikami i bródką. Przyglądam się więc z antropologicznym chłodem tym tłumnym manifom i widzę w nich przede wszystkim stadne zachowania młodych mężczyzn. Kobiet jest bardzo niewiele, dziewczyny najwyraźniej przyszły za swoimi chłopakami. Myślę sobie, że te grupy to tylko miniaturowe odbicie zjawiska, które sobie słabo uprzytamniamy — stadnego życia w Internecie, wirtualnych samczych hord. Jeśli się dziś burzą, to dlatego, że ktoś próbuje ingerować w przestrzeń, która jest ostatnim horyzontem ziemi niczyjej, Dzikich Pól. Nasze mózgi nie zdążyły dogonić ewolucyjnym rozwojem cywilizacji technologii i informatyki. Zostały na poziomie z okresu łowiecko- zbierackiego, wczesnej epoki kamiennej. Mężczyźni pozostali wojownikami i łowcami, z instynktem zdobyczy, z potrzebą walki, grabieży, gwałtu. Od sześćdziesięciu lat panuje pokój na naszej planecie, wojny są lokalne, krótkotrwałe, kurczą się też przestrzenie zmilitaryzowanego totalitaryzmu, który jest wojną ukrytą, który jak wojna kreuje hierarchie oparte na strachu i przemocy, daje ujście instynktom dominacji, wykorzystuje i chroni sadystów. Ubywa Dzikich Pól i obozów śmierci, subkultury koszarowe łagodnieją, a tymczasem w kulturze trwają rozmaite resztki mitów sławiących zbójników i zdobywców, rycerzy i kondotierów, szeryfów i rewolwerowców, …