Nie jest to poezja, którą najbardziej lubię: raczej zwięzła, pisana niekiedy symboliczną frazą, stroniąca od opisu. Co gorsza – bo to nie do końca jest „moją bajką” – autor Dwunastu dni skwapliwie nadstawia ucha, aby być na bieżąco ze wszystkim, o czym piszą i mówią codziennie media. Dlatego nie mogąc długo znaleźć punktu, którego w trakcie lektury Dwunastu dni mógłbym się złapać, pomysł omówienia tomiku Janusza Drzewuckiego miałem ochotę porzucić. A gdyby żadnego punktu w nim nie było? Albo gdyby tych punktów było tak wiele, że wydają się niewidoczne? 1. Po pierwsze ludzie. Bohaterami wierszy Drzewuckiego są zmarli: Jerzy Lisowski, Ziemowit Fedecki, Henryk Bereza, a szczególnie ciekawa na ich tle jest pani Olimpia, mająca naprawdę na imię Adela, pracująca po wojnie w Czytelniku: „Znaliśmy ją długo, niektórzy z nas nawet / bardzo długo, ale dopiero gdy zmarła / zorientowaliśmy się, że wiemy o niej / tak mało”. Malował ją Jan Młodożeniec, witał się z nią Tadeusz Konwicki, Leopold Tyrmand sportretował ją na kartach Złego, z Markiem Hłaską łączyła ją serdeczna przyjaźń. Drzewucki żegna się z nimi i to żegna w sposób ciekawy dla nas – uchyla przecież drzwi, które bywają szczelnie zamknięte. Jest to jednak przede wszystkim próba dokończenia rozmowy: „nie zdążyliśmy / przecież powiedzieć jej tego, co chcieliśmy”, dlatego Drzewucki odświeża pamięć i mimo że zły na siebie, w końcu pomimo wielu znaków śmierć Olimpii Grochowskiej szczerze go zaskoczyła, z wrażliwością buchaltera utrwala w pamięci cenne historie i stara się im nadać ciąg dalszy. Jak na przykład to, że Lisowskiego nazwał zdrobniale Lisem dopiero, gdy ten umarł. To samo echo pobrzmiewa w utworze Podzwonne dla Mariana: Widzę go jak idzie ulicą Wiejską, dostojnie i uroczyście; ubrany w jasną płócienną marynarkę, w kapeluszu, z laską, jak bohater sztuki Czechowa; stylizował się nieco na starego poetę, zupełnie niepotrzebnie, choć trzeba przyznać, że było mu z tym do twarzy. (…) we wprowadzeniu do moich Wierszy wybranych dziwił się, dlaczego dotąd nie napisałem wiersza o ulicy Wiejskiej. Napiszę, jeszcze napiszę. To o Marianie Grześczaku. Kunszt, prostota, a dodatkowo światło, w którego blasku z powodzeniem można się ogrzać – chyba nikt nie zaprzeczy, tak często brakuje go wierszom, i to przecież nie wyłącznie tym pisanym współcześnie. Niech nas jednak nie zwiodą elegancka fraza ani precyzja języka, owo światło kieruje się w wiele stron naraz, tyle jest w nim bowiem „kawioru”, ile „bigosu”, że przywołam fragment wiersza dedykowanego Jerzemu Lisowskiemu: Jadąc do Paryża, wracał do Francji, jadąc do Warszawy, wracał do Polski, i tu, i tam, a raczej: i tu, i tu był u siebie. Namiętnie palił papierosy, a kiedy rzucił palenie, nie palił równie namiętnie, lubił czerwone wino, ostrygi, kawior, oliwki, ale także kaszankę w cebuli, bigos, golonkę i czystą wódkę. Uwielbiał grać w brydża, błagał, żebym wreszcie nauczył się tej gry, zawsze przecież brakowało czwartego. Rzecz w tym, że poeta tocząc zajmująco i dowcipnie (choć zawsze na serio) opowieść o sprawach tak osobistych, wydaje się być o krok od przejścia z czytelnikiem na ty. W tym samym wierszu o Lisowskim stwierdza: „Skłonny do żartu / zawsze uśmiechnięty, łatwo przechodził na ty”. Sugestia? Drzewucki bardziej niż kumplem jest aktorem, a miejsce dla czytelnika jest miejscem na widowni, nawet jeśli parę razy zdarza się nam zajrzeć za kulisy. Trochę to przewrotne na pierwszy rzut oka, ale trzeba poecie oddać, że doskonale skrojone – jakbyśmy naprawdę siedzieli z Drzewuckim na piwie, w komitywie podrzucając sobie raz to, raz tamto. Jakby poeta pokazywał na …