Poniedziałek, 29 maja 2017
Felieton

Są książki, które zapadają w nas na całe życie. Tym mocniej zapadają, im wcześniej je przeczytamy. Czy dzieje się tak dlatego, że w młodości jesteśmy niewinni i czyści, a życie dopiero się w nas  zapisuje? Czy może przyczyny należy szukać gdzie indziej? Najwięcej książek przeczytałam w podstawówce. Pewnie dlatego, że to one okazywały się lepszymi przyjaciółmi niż koleżanki z klasy, ale cóż… lojalności uczymy się dłużej niż czytania. Wtedy też miałam więcej czasu dla siebie, a i życie nie galopowało tak, jak teraz.

Wśród przeczytanych w podstawówce książek są dwie, których lektura okazała się dla mnie mocnym wstrząsem i zaważyła na całym moim życiu. Nie były jednak pierwotnie przeznaczone dla tak  małego czytelnika.

Pierwszą był „Pan Wołodyjowski”, po którego sięgnęłam, mając osiem lat. Były wakacje, a telewizja nadawała serial „Przygody pana Michała” z Tadeuszem Łomnickim w roli Wołodyjowskiego. Nie dokończyłam oglądania serialu, bo pojechałam do nieposiadającej telewizora babci do Chełma. Babcia, choć sama do szkoły chodziła zaledwie kilka dni, uwielbiała czytać. Na jej etażerce odkryłam książkę, o której wiedziałam, że to na jej podstawie nakręcono nieobejrzany do końca serial. Dlatego, że nieobejrzany nie wiedziałam, że historia opisana przez Sienkiewicza kończy się śmiercią bohatera. Babcia zadowolona, że nie grymaszę i nie przeszkadzam dorosłym, lepiła pierogi, a ja… siedząc na podłodze, czytałam Sienkiewicza stronę po stronie.

Gdy doszłam do sceny, gdy pułkownikowi „larum grają”, a on „na koń nie siada i za szablę nie chwyta” zaczęłam strasznie płakać. Płakałam bardziej niż przy lekturze „Serce” Edmunda Amicisa czy przy „Małej syrence” Hansa Christiana Andersena. Wszystko dlatego, że Michał Wołodyjowski miał dla mnie bardzo konkretną twarz – Tadeusza Łomnickiego. W nocy dostałam temperatury, więc babcia zabroniła mi czytać książki z jej etażerki. Jakby na pocieszenie kupiła rok później na targach „W pustyni i w puszczy”, a nawet zmusiła starsze ode mnie siostry cioteczne do zamienienia się na egzemplarze, bym dostała ich, który był z ilustracjami Szymona Kobylińskiego. Przy tej lekturze też płakałam nad losami Stasia i Nel, ale nie była to już taka rozpacz jak przy Wołodyjowskim, bo jeszcze wtedy nie widziałam filmu Władysława Ślesickiego, więc ani Staś, ani Nel nie mieli konkretnych twarzy. W każdym razie po przeczytaniu we wczesnym dzieciństwie „Pana Wołodyjowskiego” nigdy więcej nie wróciłam do lektury ostatniej części Sienkiewiczowskiej trylogii. Strach przed płaczem był we mnie niezwykle silny. Była też i refleksja dotycząca tego, czym jest honor. Stwierdziłam, że jest czymś ważnym. Może obok miłości jednym z najważniejszych w życiu człowieka?

Drugą książką, która zmieniła moje życie, a która też mówiła o honorze, stała się powieść Aleksandra Dumasa „Trzej Muszkieterowie”. Przeczytałam ją rok później pod wpływem powieści dla młodzieży „Dubrawka”, której autorem był radziecki pisarz Radij Pogodin. W jego książce tytułowa bohaterka siedziała na parapecie i czytała „Trzech Muszkieterów”. Ponieważ bardzo mi się podobała (miała kłopoty podobne do moich), więc chciałam robić to, co ona. Dlatego mając dziewięć lat, sięgnęłam po powieść Dumasa. Okazja ku temu była, bo oto tata, jakby czytając mi w myślach, kupił dla mnie „Trzech Muszkieterów” wydanych nakładem wydawnictwa Iskry w serii „Klasyka Młodych”.

Było to dla mnie wielkie odkrycie. Powieść „Trzej Muszkieterowie” do dziś uznaję za jedną z najlepszych powieści świata, a to dlatego, że jest w niej wszystko. Oprócz rozważań o honorze, który dla wielu jej bohaterów jest najważniejszy, są w niej: miłość, przyjaźń, patriotyzm, zdrada, przygoda oraz… intryga i kryminał – jakże popularne w dzisiejszej literaturze. Już wtedy wiedziałam, że chcę  zostać pisarką, bo byłam już po próbie opowiedzenia publicznie wymyślonej przeze mnie historii, której jednak nie umiałam doprowadzić do końca, więc zostałam wyśmiana, że kiepsko zmyślam. Wiedziałam więc, że wymyślone historie trzeba zapisywać, by nabywały złudzenia prawdopodobieństwa. Zaczęłam więc podziwiać pisarzy za to, jak rozwijali historie i jak doprowadzali je do końca. Chciałam też umieć to robić.

Powieść Dumasa czytałam, nie wiedząc, jak wymawiać D’Artagnan i czytałam to Dartagnan robiąc pauzę po literze D, co dziś wydaje mi się nawet zabawne. Dopiero kilka lat później, oglądając ekranizację Richarda Lestera, poznałam prawidłową wymowę i było mi wstyd. Jednak nawet wtedy nie wiedziałam jeszcze (w moim egzemplarzu „Trzech Muszkieterów” nie było tej informacji), że  autor urodził się w tym samym dniu co ja, czyli 24 lipca, które to odkrycie uświadomiło mi jeszcze bardziej jego bliskość. Nie wiedziałam również, że napisał jeszcze lepszą powieść, której tytuł to „Hrabia Monte Christo”, bo czytałam tylko o muszkieterach. Był rok 1976… Dla mnie rok największego literackiego odkrycia.

Piszę o tym dziś, bo od dawna zastanawiam się nad lekturami obecnych dziewięciolatków. Moje (patrz: wspomniana „Dubrawka”) pchały mnie do poznawania literatury światowej, a ta światowa sprawiała, że… rozwijał się mój język i wzbogacał o nowe wyrazy. Co robią te obecne?

Opowiadała mi ostatnio przyjaciółka, która pracuje w szkolnej bibliotece jednego z zespołów szkół, a oprócz tego zajmuje się redagowaniem książek dla różnych wydawnictw, że od lat wydawnictwa zlecają jej upraszczanie języka światowej klasyki. Dlatego w wielu znanych dziełach literatury dziecięcej (głównie baśniach) zamienia archaiczne rzeczowniki na popularniejsze – np. „stangret” na „woźnica”. Teraz dzieci przychodzące do niej do biblioteki po książki nie wiedzą kto/co to ów „stangret”, ale też nie znają znaczenia takich słów, jak „karoca” czy „kaftan” oraz wielu innych. Wszystkie te wyrazy były w „moim” egzemplarzu „Trzech Muszkieterów”, których tłumaczką była Joanna Guze. Wiele z nich było w „Panu Wołodyjowskim”. Znałam je jednak wcześniej, bo były w „moich” baśniach autorstwa Andersena, braci Grimm, Charlesa Perraulta i wielu innych książkach, które czytałam, mając lat siedem, a nawet mniej. Dlatego czytając „Trzech Muszkieterów”, nie umiałam tylko prawidłowo wymówić francuskich nazw, bo mój egzemplarz nie podawał ich wymowy. Znaczenia reszty trudnych słów (np. rekomendacja) domyślałam się z kontekstu.

Z tego powodu nie wiem, czy takie upraszczanie światowej klasyki literatury dziecięcej to dobry pomysł. Przecież bez naturalnego, i to w najmłodszych latach poznania trudnych wyrazów nie jest możliwe późniejsze czytanie ze zrozumieniem lektur dla dorosłych. Inaczej czytamy je jak książki w obcym języku. Można to robić, sięgając co linijkę do słownika, ale kto z nas lubi czytać ze słownikiem w ręku?

Małgorzata Karolina Piekarska

 

Źródło: Magazyn Literacki KSIĄŻKI 5/2017