Odszedł Wojciech Albiński. Miał 80 lat. Tylko kilkanaście z nich poświęcił literaturze. Ale sześć tomów opowiadań: "Kalahari"(nagroda literacka im. Józefa Mackiewicza 2004), "Królestwo potrzebuje kata", "Antylopa szuka myśliwego", "Lidia z Kamerunu", "Soweto - my love", "Achtung! Banditen!", które pozostawił, zajmują istotne miejsce w naszym piśmiennictwie. Wojciech Albiński pochodził z podwarszawskich Włoch, maturę zdał w renomowanym liceum im. Wojciecha Górskiego. Za młodu zaczytywał się w Jacku Londonie, Karolu Mayu i Robercie Louisie Stevensonie, a także, zapomnianych dziś trochę krajanach: Ferdynandzie Ossendowskim, Wacławie Korabiewiczu, a zwłaszcza Józefie Białoskórskim. Pod wpływem tych lektur połknął podróżniczego bakcyla, jak wyznał w książce Bartosza Marca "Nasz człowiek w Botswanie". Jeszcze jako student debiutował nowelkami drukowanymi na łamach "Współczesności". W dobrym towarzystwie, gdyż pierwsze kroki pisarskie stawiali tam wtedy: Andrzej Brycht, Ireneusz Iredyński czy Stanisław Grochowiak, że wspomnę jedynie tych, którzy przekroczyli już rzekę Styks. Do pisania powrócił w latach siedemdziesiątych, kiedy od czasu do czasu zamieszczał wiersze na łamach paryskiej "Kultury". Tak na dobre chwycił za pióro, a raczej zasiadł przy klawiaturze komputera, dopiero po przekroczeniu sześćdziesiątki. Zbieg z PRL-u W wrześniu 1963 roku udał się - z żoną Wandą - na urlop do Francji. To był ich pierwszy wyjazd za Żelazną Kurtynę. Miał 28 lat, był absolwentem Wydziału Geodezji Politechniki Warszawskiej. Perspektywy pracy w Polsce rysowały mu się raczej w ciemnych barwach, toteż postanowił - jak to wtedy określano - wybrać wolność. "Patrząc z perspektywy był to krok dość ryzykowny, bo na Zachodzie praktycznie nie mieliśmy żadnych znajomości, nie wspominając o mizernej znajomości języków obcych. Pierwszy przystanek na naszym życiowym szlaku stanowił Paryż. Potem przez parę lat mieszkaliśmy w Genewie, by w 1970 roku przenieść się do Afryki. Moje stopa stanęła ponownie na polskiej ziemi dopiero w 1990 roku" - mówił mi w wywiadzie dla dziennika "Życie". Regularnie słuchając sekcji polskich BBC i Głosu Ameryki czy naszej redakcji Radia Wolna Europa wiedział, co się w ojczyźnie dzieje. Ponadto miał stały kontakt listowny i telefoniczny z matką. Regularnie przysyłała mu polskie książki. Za ucieczkę syna została ukarana kilkuletnim zatrzymaniem paszportu. Spotkali się dopiero po siedmiu latach w Szwajcarii, potem odwiedzała syna, synową i dwoje wnuków w Johannesburgu. Każdorazowo zresztą przestrzegając przed powrotem. ">>Nawet w razie mojej choroby nie waż się wracać do Warszawy<< - mówiła stanowczym tonem. Gdy w 1985 roku ciężko zaniemogła, uszanowałem jej wolę. Nie przyjechałem nawet na pogrzeb. Potem ciotki poinformowały mnie, że w pewnym momencie do konduktu na Powązkach dołączyli nieznani nikomu żałobnicy. Jeden z nich wziął będącego w moim wieku kuzyna za mnie. Nawet po 22 latach bezpieka pamiętała o szeregowym zbiegu". Darzbór! Podczas prac pomiarowych w bezludnej Afryce zawsze woził ze sobą przenośną bibliotekę. Gdy z nieba lał się …