Typowy blok z końca lat siedemdziesiątych na łódzkim Widzewie. Winda zatrzymuje się na piętrze 10. Aby dotrzeć do królestwa Włodzimierza Rudnickiego, trzeba się jeszcze wspiąć na nogach piętro wyżej. Mieszkania strzeże nieduży, łagodny pies Bejek, następca dwa razy większego Beja. Z obszernego korytarza skręcamy do pracowni. Tam mieści się biblioteka. Malarz i grafik Włodzimierz Rudnicki nazywa tę ciągnącą się przez kilka pomieszczeń przestrzeń magazynem. Za oknami na południe rozciąga się widok na peryferie Łodzi, przy dobrej pogodzie można oglądać stąd kominy elektrowni Bełchatów. Miłość do plastyki W pierwszym pomieszczeniu na ścianach wiszą obrazy i grafiki. Do kolejnych przeciskamy się przez wąski korytarzyk zabudowany półkami. Na pierwszy rzut oka trudno się domyśleć, że półki zastawione są książkami, bowiem widać głównie kartonowe pudła. Rudnicki ma swój system przechowywania i katalogowania. W pudłach własnej produkcji. Zdecydowały o tym względy natury praktycznej. Robi kartony na dziwne i niestandardowe wymiary książek, które trudno ustawić na półce. Gospodarz przyznaje, że tak naprawdę to nie wie, gdzie co stoi. Wydaje się, że najwięcej ma książek o sztuce, m.in. wszystkie pozycje Oficyny Wydawniczej Auriga, założonej przez znanego historyka sztuki i wydawcę Rafała Glücksmana, który wydawał początkowo w ramach Państwowego Instytutu Wydawniczego, potem samodzielnie, a po jego śmierci w 1962 roku Aurigę włączono do Wydawnictw Artystycznych i Filmowych. Rudnicki wyszukuje serie albumowych monografii, w których przedstawiono klejnoty sztuki polskiej. – Książki Aurigi przez długie lata stanowiły wzorzec staranności i doskonałości dla innych wydawców – podkreśla. W pierwszym korytarzu upchnięte są książki, jak mawia Rudnicki, podręczne. Obok stoją książki o edytorstwie i o książkach, m.in. słynny już pionierski album Jana Strausa „Teraz okładka!”. Włodzimierz Rudnicki prezentuje wiele opracowań przekrojowych, m.in. album „Proletariacka Młoda Polska” Józefa Kozłowskiego wydany przez Arkady. – Kupiłem go za 5 zł w księgarni – podkreśla. – Kiedy trafia się taka gratka, kupuję kilka egzemplarzy i rozdaję znajomym w ramach edukacji. Niemiecką „Historię świata” („Weltgeschichte”, t. I-VI, Berlin 1910, w półskórku) kupił w antykwariacie za bezcen, z pięknymi ilustracjami, w różnych technikach druku, z barwnymi wklejkami i mapami. Rudnicki twierdzi, że w łódzkich antykwariatach można było kiedyś złowić wiele takich rarytasów. Jemu też udało się kupić kilka pozycji przedwojennego Towarzystwa Wydawniczego Ignis, pierwsze wydania np. Iwaszkiewicza „Oktostychy”, Czechowicza „Dzień jak co dzień”, „Ballada z tamtej strony”, zeszyty „Kameny”, druki Jana Kuglina i wydania Foltina z Zegadłowiczem... – To kolejny fuks, który mi się trafił w galerii staroci: „Encyklopedia staropolska” Brücknera w oprawie Radziszewskiego, prawdopodobnie syna, choć sygnowana „JR”. – Rudnicki wyjaśnia, że Stefan – syn Franciszka Joachima Radziszewskiego, mistrza introligatorstwa z przełomu XIX i XX wieku, kontynuował sztukę ojca, obaj tworzyli oprawy książkowe cenione dziś jak najdroższe dzieła sztuki. Włodzimierz Rudnicki pokazuje też niemieckie wydanie „Historii kultury” („Kulturgeschichte des deutschen Volkes”, t. I-II, Berlin 1886), w której prezentowane są ilustracje drzwi gnieźnieńskich, jako jednego z najbardziej wartościowych dzieł sztuki w Polsce. Włodzimierz Rudnicki urodził się w 1942 roku w Łodzi, chwilowo zwanej Litzmannstadt. Imię dostał ku pamięci: W. ŁODZI. MIERZ – to jego gmerk. Ojciec – technik, mama – robotnica. Dbali o piątkę dzieci. Czytać nauczył się z książek o rok starszej siostry. Z rodzinnego domu zachowały się tylko „Bajki” Ignacego Krasickiego ilustrowane przez Jana Marcina Szancera, okrutnie przerobione przez najmłodszego brata. Szancer tak zafascynował Rudnickiego, że dziś książki przez niego ilustrowane stanowią część domowej kolekcji. Zanim zawładnęła nim książka, pierwszą miłością była plastyka. Ukończył łódzkie liceum plastyczne, następnie Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie. Dopiero studia ukazały mu drugą miłość – książkę. – W szkole podstawowej nie cierpiałem czytać lektur do tego stopnia, że pozwolono mi zamiast pisać wypracowania – rysować! Robiłem obrazki. Zamiast siedzieć z książką, obserwowałem rzeczywistość i maniakalnie szkicowałem. Bez przerwy, nawet w przedszkolu. Chodziłem do przedszkola szarytek, pamiętam, że na przełomie 1948/49 było tak zimno, że drętwiały mi palce. Siostra zakonna tłumaczyła, że iskierką talentu muszę się dzielić, to się dzieliłem! Mimo mrozu! Miłość do książki Zaczęła się na studiach. Znalezienie w latach studiów (1962–1968) dobrego albumu w księgarni graniczyło z cudem, wobec tego każdy zdobyty egzemplarz stanowił dla niego unikat. Dziś albumy z tamtych lat rażą żenująco niskim poziomem, ale wówczas stanowiły jedyne okno na świat sztuki. Dla młodego malarza arcyważne! Bo jak inaczej poznać van Gogha czy Matisse’a? Wtedy też pojawiła się fascynacja poezją, bo niechęć do czytania długich form pozostała. Wspomina poezje współczesnych mu: Mirona Białoszewskiego (zebrał chyba wszystkie pierwsze wydania za jego życia), Zbigniewa Herberta, Tadeusza Różewicza i Jerzego Harasymowicza. Olśnieniem był tomik „Poezji” i ich autor Blaise Cendrars. Wiersze tłumaczyli Adam Ważyk i Julia Hartwig. Z sentymentem wspomina kolejki w księgarniach i zawierane naprędce znajomości, by dostać tomiki. Malował. Robił grafiki, nawet nielegalnie skonstruował własną prasę. Po pracy w zakładach kinotechnicznych, która nauczyła go myślenia konstrukcyjnego, i po okresie magistrackiego urzędowania zanurzył się w pracy artystycznej. Książki stawały się coraz atrakcyjniejszym towarzyszem, jeszcze nie w kategoriach zbierania, ale satysfakcji czytelniczej. Czytając, z czasem zaczął książkę postrzegać jako piękny przedmiot. Kupował albumy z coraz lepszej jakości ilustracjami i stopniowo wchodził w krąg bibliofilów. Zaczął odwiedzać aukcje książek, gdy zorientował się, że wielu pozycji brakuje na rynku. W latach dziewięćdziesiątych książka zaczęła go interesować od strony powstawania, procesu tworzenia, jako wydarzenie artystyczne. – Zauważyłem, że na rynku pojawiło się dużo pięknych książek. Zacząłem ich szukać, wreszcie – kolekcjonować. Dlatego jednego z najwybitniejszych polskich typografów Leona Urbańskiego mam prawie wszystko, a jego dorobek w zakresie opracowań graficznych liczy w przybliżeniu 250 książek, tysiące druków ulotnych i dziesiątki znaków graficznych (sygnetów, godeł, logo). Interesowały go serie, lubił zbierać poszczególne ich części, pamięta cenne niegdyś książki z wydawnictwa Ossolineum, np. serię orientalną czy nagrodzoną wówczas „Encyklopedię wiedzy o książce”, a zaprojektowane przez grafika, którego szczególnie cenił – Leona Urbańskiego. – Pod względem pomysłu graficznego lubiłem serię „Nike”, miałem zresztą sześć metrów tych książek, teraz zachowałem z niej tylko literaturę niemieckojęzyczną, rosyjską, część anglojęzycznej, ale rozstałem się z literaturą z tzw. demoludów. Bywał uparty w tropieniu ciekawych egzemplarzy. Kiedy w 1965 roku wyszła ozdobna wersja „Boskiej Komedii” Dantego z ilustracjami 33 najlepszych polskich twórców, zjeździł w jej poszukiwaniu pół Polski, poświęcając na to parę miesięcy. Serię „Biblioteka Mundi” PIW-u zbierał, bo zachwycała go odcieniem zielonej oprawy. Niestety dziś zieleń ta nie wygląda tak pięknie jak wówczas. Gromadzi książki ilustrowane oryginalnymi drzeworytami: Skoczylasa, Ostoi-Chrostowskiego, Mrożewskiego, Cieślewskiego-syna, zeszyty poznańskiego „Zdroju” i innych wyjątkowych twórców, jak np. Władimira Andrijewicza Faworskiego, rosyjskiego grafika, malarza i scenografa działającego w Moskwie, autora przede wszystkim znakomitych drzeworytów. Posiada dwie wersje …