Poniedziałek, 17 maja 2010
Bóg nie patrzył w tamtą stronę - rozmowa numeru
Czasopismo"Magazyn Literacki Książki"
Tekst pochodzi z numeru5/2010

Pana przyjazd do Polski nie jest zwykłą podróżą autora promującego swoją książkę…

Jestem niesamowicie dumny, że po 77 latach od mojego urodzenia w Warszawie wróciłem do swojego kraju i to nie jako turysta, lecz by powiedzieć głośno, co się stało – nie tylko mojej rodzinie, ale całemu narodowi polskiemu. Moje wojenne losy opisałem w książce „Kiedy Bóg odwrócił wzrok”, jednak nie językiem dorosłego mężczyzny, ale w zupełnie innym stylu – jakby przez małego chłopca, jego słowami. Dlaczego tak zrobiłem? Ponieważ znam Polonię amerykańską, a także jako tako Polaków w kraju, i wiem, że w ten sposób mogę do nich dotrzeć. Ale chciałbym podkreślić, że oprócz tragedii, której byliśmy ofiarami, całe moje pokolenie, oprócz tego, że jesteśmy poranieni, to my, zwłaszcza na emigracji, wiemy, że nasi przyjaciele z krajów zachodnich mają coś na sumieniu. Jako człowiek, który stracił ojca w Katyniu, nie mogłem uwierzyć, że w Stanach Zjednoczonych, w kraju, który sam tyle mówi o wolności, rząd ukrywał zbrodnię katyńską. W książce nazywam to konspiracją ciszy, w którą wszedł Zachód. Poświęciłem całą swoją emeryturę i jako jeden człowiek zrobiłem ten mały krok, aby uświadomić Amerykanom, jaka tragedia zdarzyła się nam w czasie wojny.

Ma pan żal do Stanów Zjednoczonych, w których spędził pan większość swego życia…

Amerykanie uczą o Holokauście w swoich szkołach i powinni również mówić o największym ludobójstwie polskich oficerów, wśród których był też mój ojciec. Zastanawiałem się, jak o tym pisać. Niektórzy uważali, że jak byłem na Syberii, to powinienem pisać o tym, jednak chciałem znaleźć taki styl opowiedzenia o naszych sprawach, żeby nie tylko książka znalazła wydawcę, ale także, żeby ludzie chcieli ją czytać. Gdybym napisał książkę dokumentalną, to tego nikt w Ameryce nie chciałby czytać. Znalazłem jednak swój klucz do pisania i poświęciłem 10 lat, żeby to wszystko opisać słowem małego chłopca, który przeszedł deportację, stracił ojca w Katyniu i udało mu się przeżyć na „nieludzkiej ziemi”. Zainteresowałem amerykańskiego wydawcę, który nie tylko opublikował książkę, ale też odpowiednio ją nagłośnił. Brałem udział w licznych audycjach radiowych i telewizyjnych. Byłem pierwszym, który przeszedł Sybir, znalazł się w Ameryce i miał odwagę powiedzieć Amerykanom w amerykańskiej telewizji o konspiracji ciszy, o tej zmowie milczenia wokół zbrodni w Związku Sowieckim. W książce mówię też o tym, co przeszły polskie kobiety i dzieci. Matki, które w tym wszystkim chciały utrzymać swoje dzieci w polskości z nadzieją, że kiedyś wrócą do Polski. Moja matka zawsze dodawała nam ducha i zapewniała, że wrócimy. Umarła kilka tygodni po naszej ucieczce z Rosji, a ja włóczyłem się przez 12 krajów i 4 kontynenty i to, że do dziś mówię po polsku zawdzięczam właśnie mojej matce.

Co było potem, jak już pan dotarł do Stanów Zjednoczonych? Dzisiaj nie wygląda pan na typowego sybiraka, raczej na emerytowanego hipisa…

Całe życie pracowałem jako chemik. Po moim przyjeździe do Ameryki mieszkająca tam ciotka dała mi dwie możliwości: albo mieszkać w jej domu i iść do szkoły publicznej, albo pójść do szkoły franciszkańskiej. Chociaż byłem spragniony normalnego życia, zdecydowałem się na to drugie rozwiązanie, aby nadrobić cztery lata edukacji stracone przez wojnę. I całe szczęście, bo w tej szkole nauczyłem się bardzo dużo. Potem dostałem się do college’u, następnie na uniwersytet, ale aby mieć z czego żyć, przez cztery lata pracowałem każdego tygodnia od wtorku do niedzieli na kolei – od czwartej po południu do północy. Po ukończeniu studiów pracowałem przez cały czas w jednej tylko kompanii chemicznej – w firmie Lever Brothers. Zajmowałem się kontrolą jakości w wytwórni żywności i byłem odpowiedzialny za przestrzeganie standardów. Następnie przeniesiono mnie do fabryki detergentów, na wydział produkcji gliceryny, która w dużej mierze była przeznaczona do wyrobu farmaceutyków. Grałem też w brydża, w turniejach sportowych. Byłem wysoko kwalifikowany w American Bridge League, chociaż nie grałem jako zawodowiec i nie brałem pieniędzy za grę. Trafiłem też do „The Official Encyclopaedia of Bridge”, gdzie wymienieni są zasłużeni dla brydża ludzie z całego świata. Dzięki temu, że moje nazwisko zaczyna się na A, to znalazłem się na pierwszej stronie tej publikacji, a w moim biogramie napisano nawet, że przeszedłem przez Syberię. Wracając do mojej fryzury uczesanej w kucyk, a która zapewne spowodowała pańskie pytanie, to do jednego się przyznam. Wielu innych mężczyzn też mnie pyta, po co mam ten kucyk, po co mam brodę? A odpowiedź jest prosta – kobiety to uwielbiają!

Bardo długo pracował pan nad swoją książką…

Dziesięć lat, a nawet dłużej, bo nim przystąpiłem do pisania, przez kilka lat zbierałem materiały i nawet w tej sprawie przyjechałem do Warszawy. W Polskiej Akademii Nauk chciałem zweryfikować informacje o liczbie Polaków deportowanych na Sybir. Zbierałem relacje od innych ludzi, głównie starszych od mnie, bo przecież jako siedmio-ośmioletnie dziecko nie mogłem zapamiętać nazw wszystkich miejscowości, do których trafiliśmy czy rzek, jakie przekraczaliśmy. Trochę mi w tym pomogła siostra oraz brat.

Jakie ma pan dalsze plany?

Robię coś, czego jeszcze nikt na świecie nie robił. Zbieram pamiętniki dzieci, które były zesłane na Syberię, a potem rozproszone zostały po wielu krajach. Zapisy tych dzieci, sporządzane na wygnaniu, mają niesamowitą wartość, są odbiciem polskiej kultury i wychowania. Poznałem kilku amerykańskich naukowców, którzy na podstawie tego, co zebrałem, chcieliby napisać rozprawy na temat tożsamości i kultury. W tej sprawie jeździłem do archiwum Hoovera w Kalifornii, aby skopiować fotografie tych umęczonych dzieci, bo tam są takie zbiory. Posłużą mi do stworzenia wystawy, jaką chciałbym zaprezentować w wielu miejscach na świecie. Zebrałem już 2000 dokumentów, teraz trzeba ich ilość zredukować dla potrzeb tej wystawy.

I na koniec, jak się zachowało zdjęcie reprodukowane na okładce pana książki?

14 stycznia 1935 roku, czyli dwa lata po moim urodzeniu, moja mama wysłała to zdjęcie, na którym jest nasza czwórka – mama, brat, siostra i ja – do ojca siostry, czyli do mojej ciotki, która wcześniej wyemigrowała do Chicago. I to zdjęcie u niej się zachowało – to jest cud boski, bo wszystkie inne nasze pamiątki rodzinne przepadły.

                                                                                                                       Rozmawiał Piotr Dobrołęcki

Ewa Ledóchowicz, tłumaczka

Jak przebiegała praca nad tłumaczeniem?

To nie była łatwa praca, ponieważ książka była napisana „po amerykańsku”, a do tego autor chciał przedstawić swoje wspomnienia słowami małego chłopca. Zrobił to bardzo prostym językiem, który jest prawie nieprzetłumaczalny. Ekonomia tego języka sprawia, że bardzo trudno jest go przekładać i jednocześnie nie tracić całej jego dziecięcości. Tłumaczyłam jednak niedługo, bo przez trzy miesiące, gdyż wydawnictwo bardzo chciało zdążyć z wydaniem książki na obchody katyńskie. Znam autora od kilku lat i sam mnie prosił, żebym to ja właśnie podjęła się tłumaczenia. Polskiego wydawcę znalazła agencja Graal w drodze normalnej procedury. Jak już wydawca się znalazł, to pan Adamczyk zaczął mnie urabiać, żebym wzięła się za tłumaczenie. W pierwszym odruchu chciałam się sprzeciwić, bo czas był bardzo krótki, ale ostatecznie podjęłam się tego zadania. Książka w Ameryce została wydana przez wydawnictwo, z którym byłam już wcześniej związana – przez Chicago Press, największego wydawcę uniwersyteckiego w Stanach Zjednoczonych. W tym wydawnictwie spotkałam i poznałam pana Adamczyka. Jego książka miała w Stanach Zjednoczonych bardzo dobre przyjęcie, miała już kilka dodruków.

W książce jest wiele realiów, które dalekie są od dzisiejszej rzeczywistości i wymagają szczególnej wiedzy…

Tematyka tej książki nie była mi obca. Moja rodzina też była deportowana, wszyscy jesteśmy z rejonów kresowych. Katyniem interesowałam się od najwcześniejszej młodości. Jednak miałam kłopot z nazwami geograficznymi, zwłaszcza z nazwami wielu malutkich osiedli, których nazwy występują w różnych formach i generalnie trochę musiałam odświeżyć swoje wiadomości, trochę doczytać.

Kto wymyślił tytuł, bo jest inny niż amerykański?

No niezupełnie, oryginalny tytuł brzmi bowiem „When God Looked the Rother Way”. Sama wymyśliłam ostateczną wersję. Były zresztą jeszcze inne propozycje „Gdy Bóg patrzył w inną stronę” i „Gdy Bóg spuścił wzrok”. Ostatecznie zostało „Kiedy Bóg odwrócił wzrok”, bo nie chciał patrzeć w tamtą stronę.

Tomasz Szponder,
prezes wydawnictwa Rebis

Jak doszło do wydania książki Wiesława Adamczyka?

Na książkę trafiliśmy u znanego chicagowskiego wydawcy uniwersyteckiego, dzięki pomocy jego polskiego agenta. Wydanie tej książki jest dla mnie dużym wydarzeniem osobistym, bo to co autor przeżył w czasie II wojny światowej jest syntezą tego, co duża część mojej rodziny też przeżyła. Mój ojciec z matką i bratem zostali wywiezieni w tym samym czasie i w te same miejsca co rodzina autora, do północnego Kazachstanu i na Sybir. Mój dziadek po wojnie trafił do Anglii, a potem do Stanów Zjednoczonych jako oficer po oflagu. Dlatego dla mnie ta książka jest dużym przeżyciem, bo w jakimś stopniu pokazuje losy tysięcy polskich rodzin, w tym też mojej własnej. Chciałem dodać, że wydajemy trzy książki, aby zilustrować losy rodzin wywiezionych na Sybir. Książka pana Adamczyka jest pierwsza, równolegle ukazują się Lynne Taylor „Polskie sieroty z Tengeru”, książka o słynnych sierotach, które przez Bliski Wschód i Afrykę trafiły do Kanady. Było to ponad 130 polskich dzieci. Trzecią książką jest Icka Erlichsona „Smakowanie raju” – wspomnienia Polaka żydowskiego pochodzenia, który ucieka z łagrów i trafia w końcu do Polski. Na tym przykładzie chcieliśmy pokazać losy tysięcy Polaków. Wszystkie te książki, taką mam nadzieję, przybliżą dzieje naszych rodaków wywiezionych do Związku Sowieckiego w czasie II wojny światowej – także młodemu pokoleniu.

                                                                                                                            Rozmawiał Piotr Dobrołęcki