– „Kobieta w oknie” to kolejna bestsellerowa książka z ostatnich kilku lat z kobiecą główną bohaterką. Myślałeś o tym trendzie w trakcie pisania swojej powieści?
– Decyzja, aby protagonistą książki uczynić kobietę nie była podyktowana faktem, że kobiece bohaterki są teraz w modzie. Stworzyłem kobiecą postać z dwóch powodów. Wiedziałem jeszcze przed napisaniem książki, że za jej pomocą zbadam część moich osobistych problemów. Nie chciałem mylić własnych myśli i uczuć z uczuciami głównego bohatera. Bałem się, że gdybym uczynił protagonistą mężczyznę, to granice między nim a mną zostałyby mocno zamazane. Ale był też drugi powód, znacznie ważniejszy.
– Jaki był ten powód?
– Martwi mnie zauważalny trend w literaturze kryminalnej. Kobiece bohaterki, nawet te w głównych rolach spędzają bardzo dużo czasu, obsesyjnie myśląc o mężczyznach i przejmując się ich zdaniem. Często też czekają na to, aż mężczyzna je uratuje. W mojej opinii to okropnie nierealistyczne. Większość kobiet, które znam nie tyle dorównuje mężczyznom w swoim życiu, co ich przewyższa. Potrafią ich przechytrzyć, a często też nimi zarządzać. Chciałem stworzyć kobietę, która mimo swoich problemów psychicznych i osobistych nie jest stereotypową kobietą w opałach.
– Annie nikt nie pomaga, a niektórzy wręcz aktywnie jej przeszkadzają.
– Nikt Annie nie wierzy i nikt jej nie ratuje. Musi uratować się sama. Wydaje mi się, że ten fakt tym mocniej wybrzmiewa w 2018 roku. Książkę zacząłem pisać na kilka lat przed narodzinami ruchu #metoo. Myślę jednak, że moja bohaterka utożsamiałaby się z innymi kobietami, którym nie dowierzano, czy wręcz które obrażano. Jest jeszcze jedna ważna kwestia – w „Kobiecie w oknie” nie ma wątku romansowego. Anna Fox tęskni za swoją rodziną. Ale na jej miejscu każdy by tęsknił.
– Mówisz o niedowierzaniu kobietom. Anna nie jest do końca wiarygodnym narratorem. Pisarze wykorzystują ten chwyt zazwyczaj jako swego rodzaju pułapkę na czytelnika. Nie bałeś się, że równie dobrze sam możesz złapać się w potrzask?
– Dobre pytanie. Po twoich słowach zaczynam się martwić, że może faktycznie wpadłem we własną pułapkę. W trakcie pisania raczej o tym nie myślałem. Prawdę powiedziawszy sam jestem zmęczony niewiarygodnymi narratorami. Zazwyczaj są niegodni zaufania, bo tak wygodniej pisarzowi. Na przykład w „Kobiecie z pociągu”. Bohaterka powieści Hawkins jest niewiarygodna tylko dlatego, że dzięki temu łatwiej zbudować historię. Z tego samego powodu jest alkoholiczką. Inaczej nie zapominałaby kluczowych dla rozwiązania intrygi poszlak.
– Starałeś się uniknąć tego błędu w swojej powieści?
– W „Kobiecie w oknie” bohaterka nadużywa środków odurzających jak alkohol i leki, ponieważ ma ku temu powody. Nie poznajemy ich od razu, ale są całkowicie realne. Moim zdaniem Anna jest niewiarygodna tylko w jednym aspekcie – ukrywa swoją największą tajemnicę przed innymi postaciami. Wbrew pozorom przez większość czasu jej obserwacje są całkiem trafne. Źle interpretuje niektóre fakty, ale zawsze w dobrej wierze.
– Wspomniałeś o tym, że przekazałeś część swoich lęków, problemów i cech postaci Anny. Jakie to były cechy?
– Mamy wspólne zainteresowania i pasje. Łączy nas miłość do starego, czarno-białego kina. Oboje mówimy po francusku, choć ja robię to lepiej. Ale ona lepiej ode mnie gra w szachy, więc mamy remis. Oboje mamy za sobą historię problemów ze zdrowiem psychicznym. Przez całe moje dorosłe życie walczyłem z depresją. Dopiero trzy lata temu dowiedziałem się, że wystawiono mi złą diagnozę. I tak naprawdę cierpię na zaburzenia afektywne dwubiegunowe typu II. Po zmianie leczenia w ciągu sześciu tygodni poczułem się zdecydowanie lepiej.
– Napisanie książki miało pomóc ci poradzić sobie z częścią własnych problemów?
– Do pewnego stopnia było to też doświadczenie terapeutyczne. Z niektórymi sprawami nie zdołałbym się zmierzyć, gdybym nie napisał książki. Przeniosłem na Annę wiele swoich cech. Ona cierpi na agorafobię, której nigdy nie zaznałem w stopniu podobnym do niej. Współczuję jej jednak i utożsamiam się z nią. Anna nie jest jednak mną. Jest między nami równie dużo różnic, co podobieństw.
– Niektórzy pisarze i pisarki przyznają, że nie chcą obsadzać w głównej roli przeciwnej płci, bo za mało o niej wiedzą. Miałeś podobne obawy?
– To prawda, że nie wiem, w jaki sposób myśli kobieta. Ale w równym stopniu nie wiem, jak myślą inni mężczyźni. Mam jedynie świadomość, jak ja sam rozumuję.
– Miałeś za złe lekarzom, że niewłaściwie zdiagnozowali twoją chorobę? Jeden z bohaterów książki zaznacza, że Anna też nie jest zbyt dobrym psychologiem.
– Nikt mnie o to wcześniej nie zapytał… Nie mam żalu do moich lekarzy. Mogę to kategorycznie podkreślić. Zaburzenia afektywne dwubiegunowe typu II charakteryzują się bardzo silnymi „dołkami”, ale afekty nie są tak maniakalne jak w typie I. Dlatego często myli się tę chorobę z depresją. Piętnaście lat to średnia dochodzenia do właściwej diagnozy. Mam nadzieję, że im więcej osób będzie o tej sprawie mówić, tym lepiej będziemy sobie jako społeczeństwo radzili z rozpoznaniem choroby. Chciałbym, żeby moja powieść się do tego przyczyniła. Szczerze wierzę, że moi terapeuci chcieli dla mnie jak najlepiej. Żałuję, że przeżyłem tyle lat w nieszczęściu z powodu błędnej diagnozy. Ale to nie było niczyją winą. Otrzymałem też dwie rzeczy w zamian.
– Co masz na myśli?
– Pierwsza z nich to oczywiście ta książka. A jeszcze ważniejsze jest to, że dzięki tym przeżyciom nauczyłem się empatii. Po wszystkich zmaganiach z chorobą zdałem sobie sprawę, że bardzo mi zależy na ludziach i jestem ich ciekaw. Jest taki amerykański pisarz, Andrew Solomon. Jego książka „Anatomia depresji. Demon w środku dnia” to swego rodzaju definitywna encyklopedia depresji. A zarazem pamiętnik, w którym Solomon opowiada o swoich własnych wojażach z tą chorobą. W jednym z początkowych rozdziałów pisze: „Nie wymieniłbym swojej depresji na nic innego”. Pamiętam, że jak przeczytałem to zdanie kilka lat temu, to pomyślałem: „K**a, ja bym wymienił. Chcesz moją depresję? Spoko, bierz ją!”. Dzisiaj myślę inaczej. Wciąż wolałbym nie przeżyć tego wszystkiego, ale każdy kij ma dwa końce.
– Jeden z bohaterów powieści, Ethan, zostaje nazwany przez jednego ze swoich psychiatrów „prawdziwie złym”. Wierzysz, że ludzie mogą być w swojej naturze źli?
– Ludzie są zdolni do potwornego zła. Sądzę, że niektórzy mogliby zostać określeni mianem „złych”. Pewnie nie tak wielu, jakbyśmy sobie tego życzyli. Istnieją ludzie, których bardzo nie lubię i byłbym wniebowzięty, mogąc ich nazwać złymi. Ale przecież nie mogę. Jeśli chodzi o Ethana, to wydaje mi się bardziej wyniszczony niż zły. To socjopata, który zasługuje na niewiele naszej sympatii. Ale z powodu jego młodzieńczego wieku wahałbym się przed określaniem go tak mocnymi słowami.
– Coraz więcej pisarzy w Stanach Zjednoczonych martwi się mediami społecznościowymi i tym, jak łatwo ludzie mogą za ich pomocą oszukiwać. Ale czy zadaniem twórcy powieści kryminalnych nie jest właśnie jak najskuteczniejsze oszukanie swoich czytelników?
– Nie wspominając o tym, że sam akt pisania fikcji polega na wymyślaniu nieprawdy! Moim zdaniem pisarze też są winni rozwinięciu się swego rodzaju kultury kłamstwa. Twórcy opowieści kryminalnych muszą ukrywać przed czytelnikiem kluczowe informacje. Albo przynajmniej strategicznie je dawkować. W kryminałach, które lubię, a najbardziej autorstwa Kate Atkinson czy Tany French, zaskoczenie czytelnika nie jest jedynym celem. Irytuje mnie, gdy czytelnicy mówią: „Lubię twoją książkę, bo mnie zaskoczyła” czy „Nie lubię twojej książki, bo mnie nie zaskoczyła”. To strasznie upraszczające podejście. Książka to nie diabeł z pudełka. Pisarze są zawodowymi kłamcami, ale też podglądaczami. Mam nadzieję, że w mojej powieści udało mi się nabrać czytelnika na poziomie narracyjnym, jednocześnie dzieląc się z nim prawdą na poziomie treści.
– Anna jest wielbicielką starych thrillerów i stale je ogląda. „Kobieta w oknie” jest książką trochę w stylu retro. Nie ma tu wielkiego policyjnego śledztwa i wchodzenia w psychikę mordercy. Ta zależność była intencjonalna?
– I to bardzo! Cieszę się, że użyłeś słowa „retro”, bo ono najlepiej trafia w sedno sprawy. W kilku miejscach pozwalam sobie na nawiązania do klasyki kina noir. Ale zależało mi nie tylko na przywołaniu tytułów tych filmów, ale też ich ducha.
– Dlaczego? I w jaki sposób?
– Dorastałem w pobliżu arthouse’owego kina. W weekendy siadałem w pierwszym rzędzie i oglądałem maratony Hitchcocka czy retrospektywy kina noir. Pewnej nocy poszedłem do innego kina, gdzie obejrzałem „Krzyk”. To całkiem dobry film, przynajmniej jak na slasher (gatunek filmowego horroru – przyp. red.) W otwierającej sekwencji postać grana przez Drew Barrymore zostaje zmasakrowana. Widzimy wszystkie drastyczne szczegóły, co jest naprawdę ohydne. Nie byłem przerażony, czułem za to wstręt. Następnego dnia po raz pierwszy zobaczyłem „Psychozę”. W scenie pod prysznicem przemoc nie zostaje pokazana wprost. A mimo to byłem wstrząśnięty i przestraszony. Hitchcock i jego rówieśnicy rozumieli, że ludzki umysł to mroczne miejsce. Wyobraźnia jest lepszym poletkiem dla naszych strachów niż cokolwiek, co mogliby wymyślić filmowcy. Chciałem przenieść podobną elegancką i ponadczasową wrażliwość do „Kobiety w oknie”. W powieści nie ma pokazanego wprost seksu. Jest też bardzo niewiele przemocy. Pojawia się trochę wulgaryzmów, bo sam klnę bardzo dużo. Wierzę w to, że pomijając różnice w technologii, „Kobieta w oknie” to historia, którą z powodzeniem można by opowiedzieć siedemdziesiąt lat temu.
– Znajomość wszystkich tych dzieł kultury wynika też po części z doświadczeń pracownika wydawnictwa. Czy twoja edukacja pomogła ci w jakikolwiek sposób przy pisaniu książki? W końcu mowa o thrillerze, który ma przede wszystkim sprawiać przyjemność. Nikt w „Dziewczynie z pociągu” nie wspomina Nabokova czy Hitchcocka.
– Dobry jesteś! Mówisz wszystko, co sam chciałbym powiedzieć. Ja też nie jestem fanem „Dziewczyny z pociągu”. Znajomość wysokiej kultury pomogła mi na dwa sposoby. Przez lata spędzone na studiach doktoranckich mogłem bardzo dużo czytać. Moja praca poświęcona była powieściom detektywistycznym, ale czytałem też bardzo dużo spoza tego gatunku. Dowiedziałem się, że wielu klasycznych pisarzy, począwszy od Henry’ego Jamesa i Charlesa Dickensa aż po Grahama Greene’a, można by uznać za twórców powieści detektywistycznych. James napisał „Ambasadorów”, którzy zainspirowali Patricię Highsmith do napisania „Utalentowanego pana Ripley’a”. A jego opowiadanie „Dokręcanie śruby” to wręcz thriller psychologiczny. Dickens stworzył z kolei detektywistyczną opowieść o tytule „Samotnia”. Zrozumiałem, że ten gatunek jest bardzo elastyczny i pisanie go to żaden powód do wstydu.
– Jaki był drugi sposób?
– Czytanie klasyków pomogło mi podłapać mnóstwo trików i technik pisarskich. Zabrzmi to nieznośnie, ale fabuła i tempo „Kobiety w oknie” były wynikiem instynktu. Przez lata po prostu wchłonąłem mnóstwo literatury. W tym sensie jest bardziej wysublimowaną książką niż inne powieści kryminalne. I to jeden z powodów, dlaczego stała się tak ogromnym hitem.
– Prawie cała akcja powieści toczy się w domu Anny. Utrzymanie suspensu bez zmieniających się stale lokacji było trudne?
– Kiedy zaczynałem pisać „Kobietę w oknie” to zdałem sobie sprawę, że nie pamiętam zbyt wielu powieści toczących się tylko w czterech ścianach. Mnóstwo filmów – Hitchcock zrobił kilka takich obrazów – ale nie książek. I teraz wiem dlaczego. To naprawdę trudne. Wymaga mnóstwa narracyjnej pomysłowości. Moja następna powieść – dziejący się w San Francisco thriller psychologiczny – będzie miała bardziej tradycyjną strukturę. Cieszę się, że podjąłem wyzwanie, pisząc „Kobietę w oknie”. Tym bardziej, gdy ludzie mówią, że wyszło mi dobrze. Ale nie chciałbym tego powtarzać.
– Jakie metody wykorzystałeś, żeby utrzymać emocje?
– Bardzo ostrożnie mieszałem momenty, gdy jesteśmy w głowie Anny, ze scenami grupowymi. Nie chciałem, by Anna za dużo czasu spędzała w towarzystwie innych. Cierpi na agorafobię, więc nie powinno do tego dochodzić zbyt często. Oprócz tego dodałem kilka retrospekcji, co pozwala „wydostać się” z domu. Zapełniłem też jej umysł osobami z jej przeszłości. Nie chcę zgadywać, jakie są procentowe proporcje, ale dużą część książki spędzamy w umyśle głównej bohaterki. Inne postaci wchodzą na scenę po długim czasie. Część czytelników skarżyła się wręcz na to, że początek jest za wolny.
– Co ty na to?
– Moim zdaniem, gdybyśmy na początku nie poznali szczegółów życia i osobowości Anny, to później nie obchodziłyby nas jej losy.
– Mam nadzieję, że nie obrazisz się na mnie, ale mi z kolei nie podobało się zakończenie „Kobiety w oknie”. Sprawia wrażenie nazbyt szybkiego i na siłę pozytywnego. Wpływ na jego kształt miało wydawnictwo?
– Pomysł na zakończenie był mój. Jesteś drugim dziennikarzem w Europie, któremu nie przypadły do gustu ostatnie rozdziały. Rozumiem tę krytykę. Naprawdę. Ostatnie dwa rozdziały nie są moimi ulubionymi. Po napisaniu wielkiego finału, który zarazem jest moją ulubioną częścią „Kobiety w oknie”, pojawiła się myśl: „W jaki sposób zamknąć całą historię?”. W pewnym sensie dwa ostatnie rozdziały, które potem następują, są tak krótkie, żeby nie powiedzieć skąpe, ponieważ nie chciałem hiperszczęśliwego finału. Nie miałem zamiaru pokazać Anny rok później w pełni zdrowej i uprawiającej wspinaczkę górską ze swoim nowym chłopakiem. Jeśli więc uznać to za alternatywę, moje zakończenie nie jest takie złe.
– Swoją pierwszą powieść wydałeś pod pseudonimem. Dlaczego?
– Były ku temu trzy powody. Sam pracowałem jako wydawca, gdy „Kobieta w oknie” była rozsyłana po wydawnictwach. Większość redaktorów w Londynie i Nowym Jorku mnie znało, bo miałem za sobą powszechnie znaną karierę. Nie chciałem, by oceniali manuskrypt przez pryzmat mojej osoby. Nie miałem też zamiaru rzucać swojej dotychczasowej pracy. Zrobiłem to dopiero rok później. Bałem się, czy moi autorzy nie poczują się dziwnie, widząc moje nazwisko na książce. Teraz już tam nie pracuję, więc mogą spadać! Oprócz tego jestem dosyć skrytą osobą i nie chciałem wcale widzieć swojego nazwiska na okładce. Nadal nie chcę.
– Czujesz, że pod pseudonimem stajesz się kimś trochę innym?
– Pisanie pod pseudonimem pozwala mi poukładać moje myśli. Jako Dan Mallory nie lubię o sobie mówić. Znacznie chętniej zostałbym w domu i dalej pisał, oglądał filmy, czytał lub chodził na siłownię. A.J. Finn jest jednak znacznie bardziej otwarty. Gdy czekają mnie rozmowy z dziennikarzami czy podpisywanie książek, to wchodzę w rolę Finna. Nie jest to żadna alternatywna osobowość. To po prostu jakaś część mnie, o której istnieniu dawniej nie zdawałem sobie sprawy.
– Ale teraz wszyscy już wiedzą, że piszesz pod pseudonimem. Czy nadal jest sens się ukrywać, gdy wszyscy znają tożsamość autora?
– Dwa pierwsze powody faktycznie już nie funkcjonują. Myślę jednak, że trzeci wciąż jest absolutnie aktualny. Więc mam zamiar trzymać się pseudonimu.
– Wspomniałeś, że jesteś w trakcie pisania drugiej powieści. Powiesz coś więcej na ten temat?
– Jedną z centralnych postaci powieści będzie pisarz literatury kryminalnej. Na początku powieści do jego domu przybywa początkująca, młoda pisarka. Zaprasza ją tam, żeby napisała jego biografię. Dziewczyna odkrywa w przeszłości pisarza pewne niepokojące szczegóły, które prowadzą ją do konkluzji, że kiedyś on lub ktoś z jego otoczenia popełnił morderstwo. Niedawno znajoma osoba zwróciła mi uwagę, że ten pomysł bardzo przypomina jej „Dziewczynę z tatuażem”. Nie zdawałem sobie z tego wcześniej sprawy. Powieści Larssona nie czytałem, widziałem jedynie film.
– Jakieś podobieństwo jest, ale nie wiem, czy bym porównywał te dwie historie.
– Moim zdaniem było to trochę naciągane zestawienie. Ale jeśli ktokolwiek będzie miał o to kiedyś pretensje, to zwyczajnie powiem: „A »Kobieta w oknie« bardzo przypomina »Okno na podwórze« i »Dziewczynę z pociągu«. Punkt wyjścia historii nie ma wielkiego znaczenia. Liczy się to, co z nią później robisz”.
– Powieść o pisarzu od razu rodzi pytania o bliskość fikcyjnej historii do twojego realnego życia.
– Druga powieść również do pewnego stopnia będzie odnosiła się do mojego życia. Pisarz to ważna postać, ale narracja będzie bezpośrednio śledzić trzy kobiece bohaterki. Już na pierwszej stronie pojawi się scena z dryfującym w miejskiej fontannie ciałem kobiety. Później akcja cofa się o tydzień i dopiero w środku historii dowiadujemy się, która z bohaterek nie żyje.
– Dlaczego wybrałeś taki początek?
– Główne śledztwo dotyczy sprawy sprzed dwudziestu lat. Trudno wygenerować stałe poczucie zagrożenia, jeśli badamy starą sprawę. Daj jednak czytelnikowi ciało na samym początku, a będą dalej czytać, żeby dowiedzieć się, kim jest ofiara.
– Prawa do filmowej adaptacji „Kobiety w oknie” już zostały sprzedane. Współpracujesz z twórcami filmu jako konsultant?
– Dokładnie tak nazywa się moje stanowisko. Mam to nawet zapisane w kontrakcie. Ale tak po prawdzie, to nic nie robię (śmiech – przyp. red.). Tylko żartuję. Wytwórnia 20th Century Fox była dla mnie bardzo dobra. Zapłacili za prawa aż milion dolarów. Nie są mi nic winni. Mimo to zapytali się mnie, kogo widziałbym w głównej roli. Nie byłem pewien, czy nie pytają mnie czysto kurtuazyjnie. Ale powiedziałem, że Amy Adams. I faktycznie właśnie ją zatrudnili. Zdjęcia zaczynają się pierwszego sierpnia w Nowym Jorku. Właśnie się dowiedziałem, że jeden z polskich dziennikarzy poprosił Amy, żeby podpisała polską wersję książki, która zostanie potem wystawiona na aukcji charytatywnej. To naprawdę przemiłe z jej strony.
– Na koniec muszę zapytać – jak to jest być milionerem?
– Nie do końca miałem szansę na wydanie chociaż części tych pieniędzy. Chciałem kupić nowe mieszkanie, ale wciąż nie miałem czasu tego zrobić. Od zeszłego roku planuję kupić dwa psy. Uda mi się to dopiero we wrześniu. Na razie spłaciłem tylko swoje studenckie kredyty, co było wspaniałym uczuciem. Wydaję też pieniądze na działalność filantropijną. Nie mam żadnej rodziny i nikt bezpośrednio na mnie nie polega. Ale bardzo pragnę pomagać. Jedna z organizacji charytatywnych, które wspieram zajmuje się pomocą ludziom z chorobami psychicznymi.
Rozmawiał Tomasz Gardziński