środa, 28 listopada 2018
Rozmowa z Joanną Kuciel-Frydryszak, autorką książki „Służące do wszystkiego”

– Służąca to fach? Wypełniano tak rubrykę „zawód” w ankietach personalnych?
– Oczywiście. Kiedy przeglądamy księgi adresowe czy meldunkowe, widzimy, jak częsty był to zawód, szczególnie dla kobiet. Służba domowa w pierwszej połowie XX wieku była silnie sfeminizowana. W domach burżuazji służyli także mężczyźni – kamerdynerzy, lokaje. W domach mniej zamożnego mieszczaństwa, zwłaszcza po pierwszej wojnie światowej, zatrudniano jedną służącą – tak zwaną do wszystkiego – a oznaczało to, że musi zajmować się wszystkim – praniem, sprzątaniem, gotowaniem, pilnowaniem dzieci, zakupami, paleniem w piecu.

– Skąd się rekrutowały? Było to zajęcie doraźne czy wieloletnie?
– Były nimi z reguły dziewczęta wiejskie, dla których służba była szansą na wyrwanie się z biedy. Przyjeżdżały do miast i najczęściej nie wracały już do rodzinnych domów. Sporo pracowało tak długo, jak starczało im sił. Potem zwykle szły do przytułków. Maria Dąbrowska opisuje w „Dziennikach”, jak odwiedziła już po wojnie swoją służącą w przytułku, która zajmowała pokój z dwoma kobietami i wszystkie trzy były służącymi. Ale wiele rozstawało się z posadą służącej, gdy wychodziły za mąż, był to dla nich pewien etap w życiu. Bywało, że całe życie wspominały swoją służbę – miasto, wielki świat, kino, tramwaj.

– Co wchodziło w zakres ich obowiązków?
– One tego właściwie nie wiedziały, umowy były bardzo ogólne – służąca dowiadywała się na przykład, że jest do wszystkiego, ale nie będzie musiała prać, bo przychodzi praczka. Albo nie będzie musiała nosić węgla, bo jest człowiek od węgla. Często się okazywało, że musi harować od świtu do nocy. Na ogół były przeciążane pracą, skarżyły się, że pracują ponad siły. Z rozkładu pracy służącej, który publikujemy w książce wynika, że panie bardzo dbały o to, aby służąca nie „marnowała” ani minuty. Praktycznie nie miała czasu na wypoczynek. Wielkim świętem było wychodne, co drugą niedzielę po południu lub, gdy pani była łaskawa, co tydzień.

– Jak podnosiły kwalifikacje? Uczęszczały na jakieś kursy?
– Organizowane były kursy m.in. przez Związek Pań Domu czy Stowarzyszenie Sług Katolickich im. Świętej Zyty np. zaprawiania sosów, lukrowania tortów czy robienia legumin. Ale brakowało szkół, nie miał kto płacić za ich naukę, one same nie były w stanie ich opłacać. Często uczyły się od pań, które je zatrudniały. Ale zdarzało się, że pani kompletnie niczego nie umiała w domu zrobić, bo wychowana była wśród służby. Kazimiera Iłłakowiczówna, poeta, bohaterka mojej poprzedniej książki, dopiero w Rumunii, dokąd została ewakuowana, mając już pięćdziesiąt lat, nauczyła się gotować. Wcześniej robiła to Grabosia, jej ukochana służąca.

– Praca zapewniała im awans społeczny i godziwe zarobki?
– Był to niewątpliwy awans, choć pracowały ciężko i mieszkały w małych klitkach, zwanych służbówkami, albo w kuchni na rozkładanych łóżkach, czy na antresoli, były to warunki i tak lepsze niż te u nich w domach. Uposażenia były niskie, dużo lepiej opłacano kucharki. Służące do wszystkiego w latach trzydziestych w Warszawie zarabiały 30-50 złotych, ale w małych miastach na południu Polski – połowę tego (dla przykładu, fartuszek dla służącej kosztował około 5 zł). Było to niewiele, lecz służąca miała zagwarantowane mieszkanie i jedzenie u „państwa”. Jeśli zatem dobrze ją karmiono i miała swój własny pokoik, komfort jej życia wydatnie się poprawiał.

– Kogo było stać na ich zatrudnienie? Ziemian, przemysłowców, ludzi wolnych zawodów?
– Nawet uboższa grupa inteligencji, jak dziennikarze czy literaci, zatrudniała służącą. Zdarzało się, że i w rodzinach bogatszych robotników wynajmowano służącą, już nie pełnoetatową, ale tak zwaną przychodnią, czyli dochodzącą. Prowadzenie domu było rzeczywiście czasochłonne i na całym świecie wynajmowano służbę, problem polegał na tym, że często przerzucano na jej wątłe plecy wszystkie domowe obowiązki, „państwo” nie ścielili nawet łóżek.

– Z „Moralności Pani Dulskiej” i innych dzieł literackich wiemy, że częstokroć służyły chlebodawcom także cieleśnie…
– Często doświadczały molestowania ze strony chlebodawców i były wobec nich bezsilne. Jedyne, co mogły, to porzucić służbę, co oznaczało, że traciły pracę i dach nad głową. W takiej sytuacji była także Aniela Salawa, błogosławiona Kościoła katolickiego, która dwukrotnie uciekła, ratując się przed zaczepkami panów. Część służących godziła się na relacje z chlebodawcą, bojąc się utraty posady. Służące stanowiły najliczniejszą grupę kobiet, które rodziły nieślubne dzieci. Wtedy albo traciły pracę, albo oddawały swoje dziecko na wychowanie rodzinie lub obcym, a każdy grosz przesyłały na utrzymanie dziecka. Nierzadko zdarzało się, że topiły swoje dziecko w podwórzowym wychodku.

– Wbrew ideologicznym pryncypiom komunizmu służące funkcjonowały i w Polsce Ludowej.
– Tak, jednak już na innym statusie, były to już gosposie i pomoce domowe, „służąca” stała się słowem brzydkim. Teraz już pracowała, nie służyła. Nie musiała się kąpać w wodzie po pani i mogła wyjść wieczorem z domu. Na Zachodzie ten proces traktowania służących jak pracowników zaczął się już wcześniej. U nas do końca II RP obowiązywało prawo, które pozwalało służącą chłostać.

Autor: RozmawIał Tomasz Zbigniew Zapert