O walijskim miasteczku Hay-on-Wye pisałem już kiedyś, podziwiając hucpiarskie podejście Richarda Bootha, księgarza i bibliofila, który w 1977 roku ogłosił się władcą niezależnego królestwa, wywiesił flagę i zagrał specjalnie skomponowany hymn. Nikt tego nie wziął poważnie – „monarcha” na dzień proklamacji wybrał 1 kwietnia – ale Booth nic sobie z tego nie robił i konsekwentnie zamieniał mieścinę, której populacja nigdy nie przekroczyła 2000, w książkową stolicę Wielkiej Brytanii, a to dzięki powołanemu do życia festiwalowi. Mimo fatalnej nieraz pogody – w Walii deszcz potrafi lać całymi dniami, nawet tygodniami – na przełomie maja i czerwca do Hay przyjeżdża kilkadziesiąt tysięcy (!) gości z całego świata, by pobuszować po księgarniach i antykwariatach (w najlepszych latach było ich w miasteczku ponad cztery tuziny), przerzucać książki na specjalnie stawianych stoiskach, spotkać autorów i wydawców, posłuchać dyskusji, obejrzeć …