W jednym z rozdziałów najnowszej pańskiej książki „Starorzeczy”, składa pan hołd ziemiaństwu, niestety, chyba już nieistniejącemu… Prawie cała książka jest poświęcona ostatniej generacji ziemian i próbom odnalezienia się jej w powojennej rzeczywistości. Nie idealizuję tej warstwy, lecz jestem przekonany, że należy docenić wielką rolę, jaką odegrała. Zwłaszcza w czasach zaborów oraz w pierwszej połowie ubiegłego stulecia. Bez tego niepodobna zrozumieć dnia dzisiejszego. Przeszłość własnej rodziny ukazuje pan poprzez bibeloty… Przedmioty także mówią o swej epoce. Czasem niezwykle dobitnie. No i opisując je – zegar, maskotkę, aparat telefoniczny czy wazon – mogę sobie pozwolić na czułość bez egzaltacji. Przez dekady w pana domu rodzinnym była gosposia – analfabetka…Nie wiem, jak dalibyśmy sobie bez niej radę. Była wielkim darem losu. Nazywam ją w książce aniołem, choć anielskiego charakteru nie miała. Myślę o niej czule i z wielkim szacunkiem. A w tamtych latach nie ona jedna była analfabetką. Zresztą uwielbiała słuchać, gdy babcia nam czytała, bardzo też lubiła kino. W gronie pańskich antenatów nie brakowało ekscentryków… Wuja Jana Aleksandra Hempla, wuja Dominika Rzewuskiego i innych rodzinnych or yginałów znałem t ylko z opowieści. Kojarzyły mi się one z gawędą szlachecką – gatunkiem literackim, który wydał największe dzieła, jak „Pamiętniki” Jana Chryzostoma Paska albo „Trzy po trzy” Aleksandra Fredry. Cudownie się tych opowieści słuchało. Ileż z nich odeszło, niestety, w zapomnienie. Pana powinowatym był generał Lucjan Żeligowski. Wielka postać historyczna, człowiek szlachetny, prostolinijny, kryształowo uczciwy. U schyłku życia ciężko schorowany i słabo zorientowany w polskiej rzeczywistości połowy lat czterdziestych. Nie cieszył się w gronie londyńskiej emigracji zbytnią popularnością z uwagi na swoje słowianofilstwo, a zwłaszcza chęć powrotu do kraju. Bierut i jego pretorianie starali się legitymizować swoją władzę i demonstrować aliantom, jakim się cieszą poparciem społecznym. Toteż oferta Żeligowskiego była dla nich jak znalazł. Jego przyjazd usiłowali wykorzystać propagandowo. Zgon generała to pokrzyżował, więc zorganizowali mu huczny pogrzeb, na który wprost z więzienia – po, jakbyśmy dziś rzekli, liftingu – dowieźli jego synową, a moją ciotkę. Jako nastolatek wspierał pan domowy budżet, między innymi przepisując teksty Melchiora Wańkowicza, który w zakolach „Starorzeczy” jawi się jako wirtuoz autoreklemy. Ujmując rzecz w największym skrócie: był to najpracowitszy człowiek, jakiego dane mi było poznać. Poza tym wielki talent i równie wielki egocentryk. Czy którąś ze swych książek napisał pan na maszynie? Pytam, bo darzy pan te – z dziennikarskiego punktu widzenia – protoplastki …