Piątek, 28 lutego 2020
Rozmowa z Pawłem Chojnackim, autorem pierwszej biografii Zygmunta Nowakowskiego

 

 

 

 

 

 

Na zdjęciu: Autor podczas promocji książki o Zygmuncie Nowakowskim w Klubie Dziennikarzy “Pod Gruszką” zorganizowanej przez Bibliotekę Kraków 17 stycznia 2020 roku. Fot. Krzysztof Lis

 

– 480 stron gęstego druku… Jak długo pisze się taką biografię, ile lat się zbiera do niej materiały?
– Plus 120 stron wkładek ilustracyjnych… Materiały narastały od lat kilkunastu, zrywami pisałem ją od lat dziewięciu, a z Zygmuntem Nowakowskim nie rozstaję się zupełnie od prawie dwóch. Cudów tu nie ma – wszystko wymaga czasu. A ja nie piszę szczególnie szybko. Poza tym jestem wolnym strzelcem, ze wszystkimi pozytywnymi, ale i niesprzyjającymi – głównie długofalowej pracy twórczej – okolicznościami. Łatwiej też może sprokurować z zebranych materiałów cegłę naukową, ale zależało mi na odnalezieniu komunikatywnego, nie hermetycznego stylu. Gdy zadawałem sobie raz po raz wewnętrzne pytanie o etap prac, ukułem wieloznaczną odpowiedź: „Dramat w budowie!”.

– Tadeusz Nowakowski, Marek Nowakowski, Zygmunt Nowakowski. Trzech wybitnych pisarzy. Wyjaśnijmy: nie byli rodziną. Choć Tadeusza Zygmunt Nowakowski był gotów przysposobić. To, oczywiście, żartobliwa konwencja…
– Legenda mówi, że po ukazaniu się w 1957 roku powieści Tadeusza „Obóz Wszystkich Świętych” Zygmunt przesłał mu telegram ze słowami: „Mów mi wuju”. Znali się jednak, a nawet przyjaźnili dużo wcześniej. Dzieliła ich spora różnica wieku – Tadeusz urodził się w roku literackiego debiutu „wuja” (1917). Nic nie wiadomo, by ten drugi wiedział w ogóle o istnieniu kolejnego literackiego „bratanka” czy „siostrzana”. Miał jednak chyba prawo przed 1963 rokiem z londyńskiej perspektywy nie dostrzec Marka.

– Zygmunt Nowakowski nie jest postacią tuzinkową, przed wojną był uznawany za – obok Boya – najwybitniejszego polskiego felietonistę, dobrego pisarza, znaczącego dramaturga. Ale to pan, jako pierwszy, po trzydziestu latach od odzyskania przez Polskę suwerenności, napisał jego biografię. Nie było chętnych? Były przeszkody nie do przezwyciężenia? A może czas zweryfikował te wszystkie przymiotniki, jakimi określano dorobek Nowakowskiego?
– Miarą suwerenności państwa jest także stosunek do pamięci historycznej obywateli. Gdy po obronieniu doktoratu w University College London w 2009 roku wracałem z rodziną do kraju, naiwnie myślałem, że mam doskonały temat na habilitację, na nowy start tutaj. Pierwszą osobą, do której się udałem z tym pomysłem, był prof. Rafał Habielski z Instytutu Badań Literackich PAN, bo gdzież miałem iść po UJ i UCL? Odniosłem wrażenie, że wówczas niespecjalnie cenił twórczość i postawę Nowakowskiego. Próby ponawiałem w wielu miejscach, wszędzie z podobnym skutkiem. Wieloletnie podchody do IPN-u to prawdziwa epopeja! „Zaciąłem się” i biografię napisałem przy okazji innych koniecznych prac bez żadnego krajowego poparcia instytucjonalnego i materialnego. Wspierał mnie – w miarę swoich możliwości – „Polski Londyn”, a dosłownie na ostatnim etapie – już wydawniczym – życzliwość okazał Instytut Książki. Moim zdaniem właśnie w tej monografii udowadniam, że poch- wał, którymi w swoim czasie obsypano Zygmunta Nowakowskiego – w wielu dziedzinach aktywności literackiej, artystycznej i społecznej – nie sformułowano na wyrost. Teraz też – po raz pierwszy – możemy jego postać ogarnąć jako całość, a nie w wycinkach…

– Nie używał rodowego nazwiska, przyjął panieńskie matki. Dlaczego?
– Nazywał się Zygmunt Tempka i początkowo nazwisko Nowakowski obrał za pseudonim aktorski. To właśnie w świecie teatru zainaugurował swój pierwszy debiut. Potem przyszły następne. Artykuły w „Wiadomościach Polskich” NKN (służył ochotniczo w Legionach) podpisywał jeszcze podwójnie: Tempka-Nowakowski, podobnie jak „wojenną” powieść – „Wymarsz”. Potem trwale pozostał przy samym „Nowakowskim”.

– Jego biografia ma więcej tajemnic?
– Nie wiemy na przykład, czy przeprowadził urzędową zmianę nazwiska… To oczywiście drobiazg, tajemnic raczej nie ma – jest szereg „białych plam”, których w tej, powiedzmy, pionierskiej edycji nie zdołałem jeszcze szczegółowiej wypełnić: wątki sportowy (wiceprezes „Cracovii”) i obrony praw zwierząt (założyciel Związku Opieki nad Zwierzętami) w jego społecznej aktywności w Polsce Niepodległej, dwie powieści i sztuka napisane podczas wojny w Londynie, nowelistyka i publicystyka na łamach prasy polonijnej w USA… Jego życie osobiste, głównie rola tak ważnej dla niego Róży Celiny Otowskiej (rodziny nigdy nie założył) – również domagałyby się pełniejszego naświetlenia.

– Powiedzmy kilka słów o jego karierze teatralnej. Według świadectw był aktorem wybitnym. Dostał znaczące role do zagrania: Poety w „Weselu”, Konrada w „Dziadach”, Hrabiego w „Nie-Boskiej komedii”, Don Ferdynanda w „Księciu Niezłomnym”.
– W „kilku słowach” o tym powiedzieć nie sposób… I znów muszę to powtórzyć – podobnie jest z kilkunastoma innymi motywami splatającymi się w jego twórcze życie. Nawet w sferze scenicznej grał kilka ról – nie tylko oryginalnego aktora, reżysera, dramatopisarza, ale i dyrektora oraz menadżera Teatru im. Juliusza Słowackiego, krytyka, popularyzatora, wykładowcy. Także i historyka…

– Jak się zaczęła jego kariera felietonisty?
– Ten kolejny debiut wiąże się z rozczarowaniem związanym z finałem trzyletniego dyrektorowania krakowskiej scenie miejskiej. Odniósł poważne sukcesy artystyczne i komercyjne (np. prapremiera „Akropolis” Wyspiańskiego, przebojowi „Krakowiacy i Górale”), ale skonfliktowany z włodarzami Krakowa zmienia widza na czytelnika, jedną ważną „krakowską instytucję” na inną. Deski Teatru im. Słowackiego zastąpi od 1930 roku łamami „Ilustrowanego Kuryera Codziennego”.

– Zarabiał ogromne pieniądze, nieporównywalne z żadnym innym felietonistą…
– Zarabiał dobrze, gdyż pisał świetnie. Stał się szybko popularnym człowiekiem instytucją od spraw mniejszych i ważniejszych. Wytworzył swój styl felietonu interwencyjnego, nie bał się zmagań z cenzurą, a nawet z premierem Sławojem Składkowskim (choć pozostał całe życie piłsudczykiem, okres sanacji po śmierci Marszałka to dla niego nie przelewki). Co roku też „wypuszczał” wybór swych „odcinków” w tanim, kieszonkowym wydaniu (oprócz nowych powieści). Także „Ikac” promował go jako swego autora – stał się twórcą nowoczesnym i otwartym, wiele występował w radiu.

– Kochał zwierzęta, opiekował się nimi (choć kotów nie znosił), ale był… myśliwym…
– To za dużo powiedziane. Okazjonalne polowanie, podobnie jak możliwość sporu honorowego (miewał takie) i w konsekwencji perspektywa pojedynku należały do – może nie codzienności – ale do przyjętego obyczaju mężczyzn w sferze, w której się obracał. „W której się obracał”… Podkreślał, że od jedenastego roku życia na każdą koszulę i na każdą parę butów zarobił sam. Później precyzował – pięcioma palcami, bo tyloma pisał na maszynie. To nie paniczyk, ale chłopak z Półwsia Zwierzynieckiego, wychowany bez ojca (zmarł, gdy Zygmunt miał pięć lat) przez dzielną kobietę razem z trzema starszymi braćmi (dwie siostry zmarły w młodym wieku), znający życie, walczący o nie i cieszący się nim. Pochodzenie to napawało go dumą, a wynikająca z niego egzystencjalna „wartość dodana” stanowiła bezcenne tworzywo dla jego powieściopisarstwa.

– Jaka jest proza Nowakowskiego? „Przylądek dobrej nadziei” jest nadobowiązkową lekturą, co zadziwiające był nią już w PRL-u. Z ręką na sercu, co z dorobku pisarza przetrwało, ma szanse wciąż jeszcze wzbudzić emocje?
– Literatura… Znów – dojrzały – debiut i od razu wielki sukces. Półautobiograficzny „Przylądek…” ukazał się w 1931 roku i miał do tej pory szesnaście wydań, przetłumaczony został na sześć języków. Ten opisujący krakowskie dzieciństwo przełomu wieków XIX i XX zbiór nowel ma ciągle różnorodny krąg wielbicieli (pisali o nim w ostatnich latach na przykład Tomasz Fiałkowski w „Tygodniku Powszechnym” i Mateusz Matyszkowicz w „Nowym Państwie”). Przebojowe widowisko teatralne „Gałązka rozmarynu” grano znów w 2018 roku na scenach zawodowych i amatorskich. Na temat jego przedwojennej twórczości literackiej obroniła w ubiegłym roku doktorat Agnieszka Gołaś na Uniwersytecie Wrocławskim. Pytanie o trwałość jego dorobku jest zasadnicze. Wskazałbym – „z ręką na sercu”! – na pewno trzy jego niezestarzałe przejawy. Teatralną powieść „Start Edmunda Sulimy” z 1932 roku, następnie wybór historycznych gawęd wygłoszonych pierwotnie w RWE pt. „Wieczory pod dębem” (1966) oraz książkę, której jeszcze nie ma, której sam nie skomponował, a która dla mnie jest rewelacją – kolekcję powojennej eseistyki na tematy literackie, dawniejsze i jemu współczesne. Ważne jest, aby podkreślić, że to przecież zjawisko zupełnie naturalne, iż dawna twórczość w ogromnej mierze przebrzmiewa. W jego jednak przypadku mieliśmy do czynienia z planowym wymazywaniem dorobku. Tak komuniści ukarali go za niezłomną postawę na emigracji.

– Wojna przerwała wszystkie plany Nowakowskiego. Znów założył mundur…
– Opuszcza Kraków jako zmobilizowany podporucznik rezerwy 3 września 1939 i nigdy tam nie wraca. Jako autor (znowu pierwszego!) oskarżycielskiego zbioru reportaży o zdobyciu władzy przez Hitlera – nie miał złudzeń. W chaosie wojennym dociera do Lwowa…

– Emigracja stała się dla niego dnem piekieł? Stracił ukochany Kraków, Polskę…
– Bardzo tęsknił. Jego listy do przyjaciół w kraju przepełnione są ogromnym smutkiem. Na pewno cierpiał na głęboką depresję na tym tle. Tym bardziej powinniśmy docenić jego pracowitość pisarską w drugiej – emigracyjnej – fazie twórczej. A trwała ona prawie tyle samo co pierwsza – krakowska. Owemu rozziewowi na linii Kraków-Londyn, dwóch tak różnych miast, z którymi był związany, poświęcam osobny rozdział. To nie jest tak proste, jak wykazywano niekiedy, że za Krakowem wył z tęsknoty, a Londyn – znienawidził. Poświęca mu wcale niejednoznaczne strofy w korespondencji, w artykułach. Anglia fascynowała go na swój sposób.

– Był nieprzejednany. Jako jeden z pierwszych „krzyczał” o rozbiorze Polski przez Sowiety. Nie godził się na oddanie im połowy kraju… To po pakcie Sikorski-Majski nastąpiło rozstanie z premierem rządu emigracyjnego.
– Przybrany „siostrzan” Tadeusz napisał, że Zygmuntowi w Londynie husarskie wyrosły skrzydła – tam narodził się jako pisarz polityczny, moralista. Ja przywołam kolokwialniej określenie, że przeżył „w realu” przemianę Gustawa w Konrada, którą niegdyś odgrywał na scenie… Przewidział konsekwencje polityki Sikorskiego, potem Mikołajczyka, jako pierwszy pisał o pakcie z 30 lipca 1941, później o Katyniu. Słusznie nie ufał zachodnim sojusznikom, bolszewii nienawidził.

– „Wolna Europa” to miejsce jego spotkań z polskimi odbiorcami? Słano do niego listy z kraju, a on? Miał poczucie, że „wrócił”?
– Oczywiście prawdziwego powrotu nic nie mogło zastąpić. Jego gawędy historyczne, potem historyczno-literackie, których wygłosił w latach 1952-1963 około pół tysiąca, cieszyły się wielką popularnością słuchaczy. Pamiętajmy, że jako aktor wspaniale potrafił je inscenizować! Świadczą o tym zachowane listy kierownika sekcji polskiej RWE Jana Nowaka- -Jeziorańskiego, czy też nawet opinie osób mu nieprzychylnych, uprzedzonych, jak Maria Danilewicz-Zielińska.

– Rozumiem, że PRL, komuniści zrobili wszystko, aby Zygmunt Nowakowski zniknął z naszych lektur. Minęło jednak tyle lat, a wciąż jest nieobecny. Dlaczego? W tytule biografii zadał Pan symboliczne pytanie: „Kiedy Zygmunt Nowakowski wróci wreszcie do Krakowa?!”. Wróci przygotowywanym przez Pana tomem esejów?
– Z niszczycielską akcją komunistów paradoksalnie współbrzmiała „zła prasa” u Jerzego Giedroycia. Te opinie bezkrytycznie powtarzają do dzisiaj historycy starszego pokolenia, jak i niektórzy spośród ich wychowanków. Jedni i drudzy są jednocześnie admiratorami legendy paryskiego miesięcznika. Proponuję bardziej wielowarstwowe spojrzenie na ten fragment dziejów naszej wolnej kultury w XX wieku. Mówię o Zygmuncie Nowakowskim, ale nie tylko o nim. To studium przypadku z szerokim tłem, ale i rodzaj nieodzownego „updatingu” interpretacyjnego oraz metodologicznego, bo stare programy po prostu strasznie „mulą”. Bez uporządkowania tych ważnych motywów nigdy nie będziemy wiedzieli do końca, kim jesteśmy.
Nie tylko Nowakowski musi wrócić. Oczywiście głównie swoimi książkami, bo o tym, że nie ma ciągle w Krakowie „swojej” ulicy czy szkoły, wstyd po prostu mówić. Mam nadzieję, że przygotowywany dla PIW-u tom to tylko pierwszy krok (pierwszy tom?), że zaniechania, z którymi zderzyłem się podczas niezwykłej przygody, jaką były prace nad biografią, jaką jest przyjaźń zawarta z Zygmuntem Nowakowskim, należą do przeszłości. Ten powrót jesteśmy mu po prostu winni. To zadanie z rzędu spraw, co do których „dwóch zdań być nie może” – jak jasno mówił bohater jego młodzieńczego „Wymarszu”.
Oczywiście, kto bardzo chce, niech próbuje kwestionować rangę Lechonia i Nowakowskiego w literaturze polskiej. Ale niech będzie to wreszcie zadanie z kategorii kontestowania Słowackiego i Mochnackiego. Powodzenia.

Autor: Rozmawiał Wacław Holewiński