– Czy zebrane w tomie „Magiczne światło miasta” opowiadania pisałeś ostatnio, czy są to rzeczy starsze? – Opowiadania pochodzą mniej więcej z ostatnich pięciu lat. Niektóre z nich już publikowałem, chyba ze trzy były w prasie. Reszta dopiero teraz się ukazała. Cieszę się, że mogłem wydać kolejny zbiór opowiadań, bo po pierwsze, jest to świadectwo tego, czym zajmowałem się ostatnio, a co ważniejsze – to moja kolejna próba uchwycenia współczesności, rzeczywistości, obrazu ludzi i miasta, w którym przyszło mi żyć. – Dziesięć opowiadań… Czy ty czujesz się „pisarzem warszawskim”? – Trudno powiedzieć. Mieszkam w Warszawie od urodzenia, tu się wychowałem, chodziłem do szkoły, potem studiowałem. Jestem związany z Warszawą i tak już pozostanie. Chcąc zachować uczciwość wobec czytelnika, piszę o tym, o czym wiem najlepiej, co najlepiej czuję. W większości tych tekstów realia są warszawskie. – A czy jest jakiś fragment tego miasta, który lubisz bardziej od innych, czy to miasto jest w całości „twoje”? – Najbliższe są mi okolice Hali Mirowskiej i osiedle Za Żelazną Bramą. Tam się wychowałem. Krochmalna, Waliców, Chłodna, Grzybowska, Ciepła, Żelazna – to są moje ulice. Na pewno będę do nich powracał, mają w sobie coś, co wyzwala potrzebę pisania. To ścisłe centrum miasta, ale i mojej wyobraźni. Obecnie tak się złożyło, że mieszkam w Rembertowie, dzielnicy w granicach Warszawy od 1957 roku, w której są jednak ulice czy rejony, które sugerowałyby, że to nie jest jeszcze miasto albo już nie jest. To mnie bardzo zainspirowało, o tej dzielnicy pisałem dużo w mojej poprzedniej książce „Belweder gryzie w rękę”. – Kim są bohaterowie twoich opowiadań? To są ludzie ulicy, takie szaraki, czy zamknięci w swoich niszach outsiderzy? Potrafisz dla nich znaleźć jakiś wspólny mianownik? – Tym wspólnym mianownikiem jest teraźniejszość. Moi bohaterowie żyją tu i teraz, to nie są opowiadania historyczne czy wybiegające w przyszłość. Łączy ich czas, a pochodzą z różnych sfer, różnych rodzin, są szczęśliwi, nieszczęśliwi, bogaci, biedni, uzależnieni, bezdomni. Krótko mówiąc: różne są losy tych zwyczajnych ludzi, których na co dzień widzimy na ulicy, a którzy przy bliższym poznaniu okazują się bardzo inspirujący. – W jednym z opowiadań opisujesz przypadek człowieka, który idzie i zostaje uderzony przez narkomana, ale zadziwiająca jest jego reakcja. Co tu dużo mówić, katuje tego nieszczęśnika. – Zadziwiająca? Mój bohater odpowiada agresją na agresję. Nie widzę w tym nic dziwnego, choć nie zachowuje się po chrześcijańsku, a przecież wcześniej wziął udział w nabożeństwie adwentowym w kościele ewangelicko-augsburskim. Widocznie uważnie nie słuchał Ewangelii. – Czy bohaterowie twojej książki to ludzie przegrani? – Są uchwyceni w jakimś momencie ich życia i do końca nie wiemy, dokąd ich ono doprowadzi. Czasami jest to moment podniosły i pozytywny, chociażby bohater otwierającego tom opowiadania „Umierać po chorwacku”. Ma udane małżeństwo, piękną żonę i być może z tą żoną niebawem poczną dziecko. Całe życie jest przed nimi… – Trochę tu się wykręcasz. Bo wcześniej spotyka się ze swoim kolegą, idą na pogrzeb nauczycielki, która w gruncie rzeczy ich ukształtowała. Mówisz o szczęśliwym zakończeniu, ale wcześniej przecież oni idą do burdelu. To jest taka bardzo mocna zbitka, jak rozumiem świadoma, aby uwypuklić później to szczęście. Ale jednak mamy w tym zdradę, odejście od ideałów, które wpajała im ta nauczycielka, bez wątpienia zresztą wspaniały pedagog – zostaje za swoje przekonania usunięta ze szkoły, część uczniów idzie za nią do innej placówki, bo ją pokochało, czyli musiała być pewnym wzorcem. A Twój bohater łamie te zasady. – Zapewne wielu z nas miało takich nauczycieli, którzy w jakiś sposób nas formowali. Nauczycieli ulubionych przedmiotów, do których potem się powraca w myślach, odwiedza, chodzi się na ich pogrzeby. To są smutne okazje, ale samo życie pokazuje, że to, jak powiedziałeś, „kształtowanie” może umknąć w jednej sekundzie, jak bohaterowi opowiadania, …