Czwartek, 9 kwietnia 2020
fragment powieści Niny Majewskiej-Brown

(…)
Wreszcie stało się to, na co tak czekałam, a czego teraz tak panicznie się obawiam.
W deszczową marcową niedzielę, podczas rodzinnego obiadu, gdy dziewczynki są szczególnie marudne i nie dają się niczym zająć, Hans – między prośbą o podanie soli a komentarzem, że rosół jest wyborny – oświadcza, że właśnie dostał przydział i tym razem zabiera mnie ze sobą. Spoglądam na niego oszołomiona, zastanawiając się, co te słowa dla  mnie znaczą. Dokąd się udamy? Co będę tam robiła i czy przypadkiem nie da się namówić Berty, żeby wybrała się w podróż razem z nami? Robi mi się gorąco, czuję, że potnieją mi dłonie, i zaczynam panikować. Czuję niemal paraliżujący strach przed wyjazdem, porzuceniem bliskich, samotnością i życiem na swoim, o którym tak niedawno marzyłam. Obawa wędruje po kolejnych kręgach kręgosłupa, niebezpiecznie zbliżając się do karku i ściskając gardło. Nagle, gdy moje marzenia się spełniają, gdy realizuje się nasz plan sprzed ślubu, zaczynam drżeć z rozpaczy. Mam zostawić rodziców i zrezygnować z ich pomocy?
– Jesteś pewien, że to dobry pomysł? – Usiłuję nadać głosowi ciepły ton, choć ledwo wydobywam dźwięki z krtani.
– Oczywiście, kochanie. Nareszcie będziemy razem. – Kładzie ciepłą, szorstką dłoń na mojej i delikatnie ściska moje palce. Ten czuły gest sprawia, że poszłabym za nim na koniec świata, i choć wątpliwości nie znikają, troszkę się uspokajam.
– Ale nie jestem pewna, czy sama poradzę sobie z dziećmi – mówię płaczliwie.
– Tym się nie kłopocz, zorganizuję ci pomoc.
– Naprawdę?
– Pewnie, będziesz mogła wybierać z długiej listy kandydatek. A jak któraś się nie sprawdzi, po prostu wymienisz ją na jakąś inną.
– Skoro tak mówisz…
– Kochanie, zaufaj mi, czy kiedykolwiek cię zawiodłem?
– Nie, oczywiście, że nie.
– Nawet nie wiesz, jakie to dla mnie ważne. Nareszcie po pracy będę mógł odpocząć w domu, przy tobie i dzieciach.
– A co właściwie robisz?
Hans nagle poważnieje, jakby ważył słowa, i ostatecznie dobitnie mówi, dając mi do zrozumienia, że o nic więcej nie powinnam pytać:
– Wykonuję rozkazy.
(…)

Wreszcie obiad dobiega końca, siadamy z filiżankami kawy na wytartej sofie, której kwieciste obicie pamięta jeszcze ostatniego cesarza Wilhelma II Hohenzollerna, i gawędzimy przez chwilę o tym, co nas czeka. W miarę jak Hans opowiada dalej, trzymając dłoń na moim  kolanie, czuję się coraz szczęśliwsza, ważniejsza i bardziej pewna siebie, za nic mając protesty matki. A Hans w końcu obwieszcza:
– Jedziemy do Auschwitz.
Nie mam pojęcia, gdzie to jest, co to oznacza i jak będzie wyglądało nasze mieszkanie, ale godzę się na wszystko, bylebyśmy tylko byli razem.
(…)

Wreszcie po nieznośnie długich godzinach docieramy do celu. Oddycham z ulgą i zabieram córki do wyjścia, uważnie lustrując przedział, czy przypadkiem czegoś nie zostawiliśmy. Chyba tylko okruchy po zjedzonych bułeczkach. Zgubienie ulubionych misiów wywołałoby małą wojnę domową i nieutulony żal, a tego pragnęłabym uniknąć.
Przepychamy się wąskim korytarzem w stronę drzwi. Na Hansa ma czekać służbowy samochód, za co dziękuję losowi, bo nie wyobrażam sobie inaczej zebrania całej naszej menażerii i przetransportowania do mieszkania.
Im bliżej celu, tym bardziej tajemniczy robi się mój małżonek. Nie chce w zasadzie nic powiedzieć ani odpowiedzieć na żadne z dziesiątków pytań, które cisną mi się na usta.
– To niespodzianka.
– Nie możesz uchylić rąbka tajemnicy?
– Gwarantuję, że będziesz zadowolona.

Tuż przed wjazdem na peron dostrzegam łunę i wysoki na kilka metrów ogień, który zdaje się buchać z komina. Widziałam kiedyś coś podobnego, gdy z ojcem i panem Schneiderem przejeżdżaliśmy przez jakieś miasteczko, kierując się do Vichy, ukochanego kurortu mojej matki, w którym ze szczególną lubością się prężyła, przechadzając się w nowym futrze z norek po jego urokliwych uliczkach. Dowiedziałam się wtedy, że to jakiś odwiert, czy coś w tym stylu, i że pali się gaz ziemny. Byłam zachwycona siłą ognia, ale nie zgłębiałam tematu, wychodząc z założenia, że i tak nic nie zrozumiem z tyrady ojca. Teraz z uwagą przyglądam się niecodziennemu zjawisku.
– Możesz mi chociaż powiedzieć, co to jest?
– Co, kochanie?
– No, ten ogień. Widziałam kiedyś podobny i moi…
Hans delikatnie mnie popycha i ponagla, zupełnie jakbym męczyła go niepotrzebnymi pytaniami.
– Sam dokładnie nie wiem, to nie nasz problem.
– Oczywiście, ale zawsze warto wiedzieć nieco więcej o okolicy, w której mamy zamieszkać.
– Pewnie tak, ale z drugiej strony, w taki czas lepiej za bardzo się nie interesować.
Bierze dziewczynki za rączki i rzuca mi krótkie, posępne spojrzenie. Patrzę, jak powoli, ostrożnie, schodzi po schodkach i staje na peronie. Podążam za nim truchcikiem, bo ludzie napierają na nas coraz bardziej. Niespodziewanie wszyscy zaczynają się spieszyć.
Niefortunnie zahaczam torebką o klamkę i niemal upadam. W ostatniej chwili czyjaś silna ręka w rękawie czarnego munduru podtrzymuje mnie i usłużnie się nie cofa, dopóki moje stopy nie zetkną się z ziemią.
– Dziękuję – mówię zawstydzona swoją gapiowatością.
– Polecam się na przyszłość. – Mężczyzna uśmiecha się i odchodzi, a ja z ulgą nabieram głęboko powietrza.
I przeżywam szok. Zaczynam kaszleć, pali mnie w gardle, a oczy zachodzą mi łzami. Niewiarygodny smród wdziera mi się do nosa i wwierca w mózg. Nie do opisania. Słodkawy, jakby ktoś opalał kurczaka, ma w sobie coś niepokojącego. Dziewczynki uczepione Hansa też pokasłują, ostentacyjnie zaciskając palce na noskach.
(…)

Smród nie znika, ale rzeczywiście powoli zaczynamy o nim zapominać, choć sączy się do naszych nosów nieprzerwaną strugą. Samochód wolno, z gracją mija grupki pieszych i wreszcie przyspiesza, wioząc nas w nieznanym kierunku – a raczej mnie, bo przecież Hans wie, dokąd zmierzamy.
Mijamy szarobure domy, których w tej części miasta jest stosunkowo niewiele. Sporo za to gruzowisk, co bardzo mnie dziwi, bo nie widać śladów bombardowań. Przyglądam się okolicy z wielką ciekawością. Wydawałoby się, że miasteczko niczym szczególnym się nie wyróżnia, a jednak czuć w nim jakieś napięcie. Wreszcie wjeżdżamy w szeroką drogę, która prowadzi wzdłuż wysokiego muru zwieńczonego drutem kolczastym. Mam wrażenie, że ogrodzenie ciągnie się w nieskończoność, co budzi mój niepokój.
– Hans, co to jest?
– Co, kochanie?
– Co jest za tym murem? Wygląda przerażająco. – Chwytam go za rękaw i wybałuszam oczy, bo nigdy wcześniej, mimo że podróżowałam z rodzicami po Europie, czegoś takiego nie widziałam.
– Ach, to. Więzienie. Nie musisz się niepokoić.
– Jak to więzienie?
– W zasadzie obóz koncentracyjny.
– Mamy mieszkać koło złoczyńców? – Jestem przerażona, oczami  wyobraźni widzę te wszystkie złe rzeczy, które mogą się przytrafić mnie, dzieciom, nam. Boże, co ja tu robię?
– Spokojnie, więźniowie są dobrze pilnowani i z pewnością nic złego się wam nie stanie.
– Zawsze można uciec.
– Nie z tego miejsca.
– Ale to demoralizujące dla dzie…
Hans po raz pierwszy się złości. Nigdy nie widziałam go tak zdenerwowanego.
– Porozmawiamy w domu, nie teraz!
– Dobrze, jak chcesz. – Postanawiam nie naciskać, za to przyglądam się z jeszcze większym zainteresowaniem.
Mur, zza którego wystają murowane baraki i wieże strażnicze, przechodzi w szeregi drutów kolczastych i teraz widzę jak na dłoni aleję obsadzoną niezbyt wysokimi drzewami, ścieżki i ludzi w pasiakach. Snują się jak cienie, zupełnie jakby nie wiedzieli, co ze sobą zrobić. W ogóle nie jest mi ich żal. Najwyraźniej musieli dopuścić się potwornych czynów, że zasłużyli na taki los. Może dzięki temu czegoś się nauczą? Choć szczerze mówiąc, niespecjalnie wierzę w resocjalizację złoczyńców.
– Tu mamy mieszkać? – dopada mnie straszne podejrzenie.
– Nie, głuptasie, jeszcze kawałek i zaraz będzie nasz dom.

I rzeczywiście, przejeżdżamy kilkadziesiąt metrów i zatrzymujemy się przy niewielkim, także szaroburym budynku, który na moje oko wymaga gruntownego remontu. Przybrudzona elewacja i popękany tynk nie wyglądają zachęcająco. Najwyraźniej mam nietęgą minę, bo mój małżonek obejmuje mnie i radośnie mówi, że mam się nie przejmować, że jak zamieszkamy, zaraz zabierzemy się do porządków, i obiecuje, że będę zadowolona.
– Nie martw się. Wewnątrz wszystko jest odnowione, odmalowane, meble też są całkiem w porządku, choć nie są nowe, ale trudno się pozbyć antyków.
– Pozbyć?
– Dom jest wyposażony. Mieszkała tu jakaś polska rodzina, ale jakiś czas temu się wyprowadziła.
– I zostawiła cenne meble?
– Z tego, co wiem, już nie będą im potrzebne, więc się nie kłopocz.

Postanawiam mu zaufać i macham ręką na swoje wątpliwości, nie mając świadomości, że mijani ludzie w pasiakach są dawnymi właścicielami niewielkiej posiadłości, którą właśnie zajmujemy. Wysiadłszy z samochodu, ostrożnie robię nieśmiały krok i… niespodziewanie zostaję porwana na ręce.
– O nie, kochana! To przynosi pecha. Przekroczysz próg naszego pierwszego wspólnego domu tak, jak trzeba, na rękach męża.
Wystraszona, nerwowo piszczę, a potem śmieję się w głos. Moje myśli ulatują jednak zaraz w inną stronę.  Po ciąży zostało mi kilka  kilogramów i zastanawiam się, czy Hans je poczuł.  Mam nadzieję, że nie. Obejmuję go za szyję i daję się przenieść za wytarty stopami poprzednich właścicieli próg, uważając, żeby nie uderzyć głową we framugę.
Dziewczynki, zaciekawione tym, co wyczyniamy, drepczą za nami, po raz pierwszy grzeczne i ciche. Może wyczuwają, że to też nowy rozdział w ich życiu?
– Voilà. Witaj w domu, kochanie. – Hans stawia mnie ostrożnie na wzorzystym dywanie i niczym pan na zamczysku, szerokim gestem zaprasza do środka.
– Boże, nie wierzę, że to się dzieje! – Rozglądam się z wielką ciekawością. Wszystko jest dla mnie nowe i nieznane, a jednak od teraz ma się stać moją, naszą rzeczywistością.
– To uwierz. Oto nasz pierwszy wspólny dom. Jestem przeszczęśliwy. Nawet nie wiesz, jak za wami tęskniłem. – Cmoka mnie w czoło. – Teraz po całym ciężkim dniu morderczej pracy nareszcie będę miał do kogo wracać.
– Też tęskniłyśmy. – Przytulam się do niego – Odległość nie służy związkowi.  Było mi tak przykro, że nie widziałeś, jak dziewczynki zaczynają raczkować, chodzić, że nie było cię z nami. To się już nie powtórzy.
– Teraz będziemy się rozstawać tylko na kilka godzin.
– Cudownie. Tak się cieszę! I mam nadzieję, że poznam tu kogoś interesującego, z kim będę mogła zamienić kilka słów, gdy będziesz zajęty.
– O, z pewnością. Jest tu tyle szykownych pań z towarzystwa!
– Tak?
– Przede wszystkim żony esesmanów, ale zostawmy to na później. Lepiej obejrzyj nasze włości. – Mruga do mnie i ciągnie mnie za sobą.

Włości okazują się niezbyt dużym, ale sprawiającym wrażenie wygodnego mieszkaniem z pięcioma pokojami i obszerną kuchnią ze spiżarnią oraz łazienką na parterze. Już sobie wyobrażam, jak w trzech pokojach na górze z uroczymi skosami i wykuszowymi oknami urządzimy  sypialnie córek i naszą, a pokój na dole przerobimy na salon połączony z jadalnią. Słyszałam o takich aranżacjach i byłam ich bardzo ciekawa. Teraz sama będę mogła ocenić, czy ta moda jest praktycznym rozwiązaniem.
Dom jest w pełni urządzony ciężkimi meblami, które, choć stare, nie są wcale zniszczone. Ktoś musiał o nie bardzo dbać, podobnie jak o drewnianą, świeżo wypastowaną podłogę. Ze zdziwieniem odkrywam, że tamci ludzie nie zabrali nawet obrazów ze ścian, nie mówiąc o talerzach i garnkach z kuchni. Półki pustych szaf wyłożone są białym pergaminowym papierem, jakby zapraszały do ułożenia na nich naszych rzeczy, a na łóżku ktoś położył stos białych poduszek. Czuję się, jakbyśmy przyjechali w gości do troskliwej rodziny. I choć jestem wśród obcych rzeczy, czuję się coraz swobodniej i zaczynam powoli przyzwyczajać się do myśli, że teraz to wszystko jest nasze.
(…)

Gawędzimy, ale Hans nadal nabiera wody w usta, gdy podpytuję o jego pracę.
– Muszę się użerać z więźniami i tyle, nic ciekawego.
– Rozumiem, to na pewno okropni ludzie. Ale co oni takiego robią, że musisz…
– Typowe: nie słuchają, są leniwi i trzeba ich wiecznie zaganiać do pracy.
– To musi być bardzo nużące. – Przeciągam się rozkosznie. – Ile razy ja muszę prosić dziewczynki, żeby coś zrobiły! To irytujące.
– Sama widzisz. Tylko że ja muszę zapanować nie nad dwójką dzieci, ale nad całą masą ludzi. Czasem jestem wykończony, ale rozkaz to rozkaz.
(…)

Jeszcze nigdy nie widziałam mojego kochanego Hansa tak wykończonego. Ta jego praca musi być naprawdę mordercza i wyczerpująca, bo widzę, jaki stał się nerwowy i niecierpliwy. Jeśli tak dalej pójdzie, będę musiała z nim poważnie porozmawiać, żeby zmienił ją na jakąś lżejszą, choć nie jestem do końca pewna, czy może poprosić o inny przydział, przecież wykonuje rozkazy. Najbardziej martwi mnie to, że nadal nie chce powiedzieć, czym dokładnie się zajmuje, i to budzi mój jeszcze większy niepokój.

Książka ukaże się w maju nakładem wydawnictwa Bellona.

Autor: Nina Majewska-Brown
Źródło: Magazyn Literacki KSIĄŻKI 3/2020